niedziela, 21 lipca 2013

Czarne zwierciadło







Czarne zwierciadło,
nie rozpoznaję siebie w twej toni.
Jedyne, co widzę,
to jego oczy:
bramę wiodącą w otchłań
jego duszy.
A w niej okrucieństwo,
którego zaznał za moją przyczyną.
Spalam się więc
w piekielnym ogniu winy*.



CZARNE ZWIERCIADŁO


Rozdział pierwszy


Nie chodzi o to, czy mogę ci wybaczyć,
ale o to, czy ty możesz wybaczyć sobie.



Było mu nieznośnie gorąco. Ciężki, solidny materiał, z którego uszyto jego aurorską szatę, przywierał do ciała, gdy przedzierał się pospiesznie przez leśny gąszcz. Witki biły go po twarzy, pozostawiając krwawe pręgi na policzkach. Dyszący oddech i odgłos łamanych pod stopami gałązek rozbrzmiewały nienaturalnie głośno w ciszy Zakazanego Lasu.
Bujne wierzchołki drzew przepuszczały zaledwie odrobinę księżycowego światła. Ale nawet gdyby było jaśniej i tak zobaczyłby niewiele. Jego okulary przepadły już całą wieczność temu gdzieś w gęstym poszyciu. Przez moment czuł całkowitą bezradność, która nakazywała mu się po prostu poddać. W ostatnim akcie rozpaczy udało mu się pokonać panikę i zmusić do dalszego biegu.
Nie wiedział, w którym kierunku ucieka, orientację stracił już jakiś czas temu. Rzucił szybkie spojrzenie przez ramię, żeby sprawdzić, czy nadal go ścigają. Nie widział nic oprócz rozmytej ciemności, jednak wyraźnie wyczuwał ich obecność. Byli tam i nieprzerwanie skracali dystans. Powoli, ale nieubłaganie.
Odegnał pokusę odwrócenia się i posłania kilku klątw prosto w tę straszną, wszechobecną czerń lasu. Dobrze wiedział, że to nic nie da. Musiałby mieć sporo szczęścia, żeby na oślep trafić któregoś z nich. A już na pewno zdradziłby tym miejsce, w którym się znajdował. Przez moment wydawało mu się, że słyszy cichy śmiech, jakby na potwierdzenie własnych myśli. Nie był jednak w stanie powiedzieć, skąd ów dźwięk dochodził.
Gdy ponownie przyspieszał kroku, powróciło pełne obaw wspomnienie o Ginny Weasley i Terrym Bootcie, które do tej pory udało mu się ignorować. Modlił się w duchu, aby dwojgu pozostałym aurorom z jego grupy, wysłanym wraz z nim na misję, udało się zbiec bez szwanku. Być może zdołają nawet ściągnąć pomoc, gdy on sam wpadnie w łapy śmierciożerców. Z każdą chwilą narastało w nim bowiem przekonanie, że nie zdoła tego uniknąć, co najwyżej nieco opóźnić. Przypominało to niemal jakąś grę. Perfidną grę, polegającą na ściganiu go po Zakazanym Lesie, tak jak stado drapieżników podąża za swym łupem.
Zatrzymał się nagle i mocno zmrużył oczy. Zdawało mu się, że przez gąszcz krzaków widzi migoczące światełko. Serce zabiło mu mocniej. Czy to możliwe, że naprawdę udało mu się dobiec do skraju lasu? I że to światełko biło z chatki Hagrida?
Pozostało tylko kilka kroków. Poczuł iskierkę nadziei. Jeszcze tylko parę sekund, a będzie bezpieczny. A może to…?
Nie zdążył dokończyć myśli. Zaklęcie mocno uderzyło go w plecy i rzuciło nim o ziemię. Nie zdołał już poczuć, jak upada.

***

Gdy odzyskał przytomność, bolała go każda kość. Siedział na podłodze, plecami oparty o ścianę. Jego dłonie były skrępowane. Czuł zapach stęchlizny. Powietrze przepełniała zimna, przenikająca go na wskroś wilgoć. Otworzył oczy i gwałtownie mrugając spróbował rozpoznać otoczenie.
Pomieszczenie, w którym się znajdował, było niewielkie i oświetlone mdłym blaskiem lampy. Przez chwilę przyzwyczajał się do jasności, by następnie z bolesną pewnością stwierdzić, że na pewno nie trafił go chatki Hagrida.
Wyglądało na to, że zaciągnęli go do starej kapliczki stojącej w sercu Zakazanego Lasu. Jedynie kamienny ołtarz stawił opór zębowi czasu. Pozostałe elementy dawnego wyposażenia były zmurszałe i rozsypujące się w proch. Ze ścian z cichym odgłosem kapała woda.
I byli tu jego prześladowcy. Początkowo przypominali bezkształtną, groźną, czarną masę, zbliżającą się powoli w jego kierunku. Po chwili ich twarze zaczęły nabierać kształtów. Nie nosili kapturów. Mógł rozpoznać tylko czterech z nich.
Antonin Dołohow. Augustus Rookwood. Wystarczająco często widywał ich zdjęcia w prasie osiem lat temu, kiedy udało im się zbiec z Azkabanu. Rysy ich twarzy zapadły mu głęboko w pamięć.
Thomas Avery. Timothy Nott. Ich usta, wygięte w pogardliwym grymasie. Twarze nasuwające na myśl maski.
— Tym razem wpadła nam w sieć niezła rybka — stwierdził Avery cynicznie i wykonał krok w jego stronę. — Witamy w piekle, Harry Potterze.
Nie było mu łatwo wstać z obolałym ciałem i spętanymi na plecach rękami. Dokonał tego dopiero przy drugiej próbie. Nie przeszkadzali mu, przyglądając się w milczeniu jego wysiłkom. Drżąc wsparł się o ścianę i spojrzał ponad Averym w kierunku drzwi, gdzie właśnie pojawił się kolejny śmierciożerca, młodszy od pozostałych. Jasne, wilgotne kosmyki przywarły do jego czoła. Harry poczuł nagły wewnętrzny skurcz. Przez kilka sekund wytrzymywał beznamiętne spojrzenie nieruchomych, szarych oczu, po czym odwrócił głowę. Nie powinien dać niczego po sobie poznać. W żadnym wypadku nie mógł zdradzić Malfoya.
Harry nigdy nie wątpił w to, że Draco Malfoy któregoś dnia przyłączy się do zwolenników Lorda Voldemorta. Kariera śmierciożercy była wręcz wpisana w jego życiorys. Jednak potem nadszedł moment, w którym poglądy Harry’ego musiały zostać gruntownie zrewidowane. Fakt, że były Ślizgon po niewyjaśnionej śmierci swego ojca zmienił strony i zaczął pracować dla Dumbledore’a i Zakonu Feniksa w charakterze szpiega, wytrącił go początkowo z równowagi. Nigdy nie dowiedział się, co skłoniło Malfoya do takiej decyzji. Ten z kolei nie mówił zbyt wiele, gdy spotykali się w kwaterze głównej Zakonu, co zresztą zdarzało się i tak bardzo rzadko. Obaj dorośli, ale ich wzajemne stosunki od chwili zakończenia nauki w Hogwarcie nie uległy większej zmianie. Dawna wrogość nie pozwalała się tak łatwo przezwyciężyć, podobnie jak nieufność. Harry często zadawał sobie pytanie, skąd Dumbledore brał pewność, że Malfoyowi naprawdę można wierzyć. A co do tego, że dyrektor mu ufał, nie było najmniejszych wątpliwości.
— Co chcecie ze mną zrobić? — Z wysiłkiem pozbył się drżenia w głosie. Za nic w świecie nie chciał im pokazać, że wnętrzności skręcały mu się właśnie ze strachu. Nie będzie błagał o litość, tego był absolutnie pewien.
— Co z tobą zrobimy? — Rookwood wykrzywił usta w sadystycznym grymasie. Przeniósł taksujące, lekko gorączkowe spojrzenie na dolną część sylwetki Harry’ego. — Zemścimy się troszeczkę. Za to, że Zakon i ty znowu zdołaliście pokrzyżować plany Czarnego Pana. — Jego uśmiech znikł, a w oczach zamigotała nienawiść.
Harry obserwował z usilnie zachowywanym spokojem odrażającą, pokrytą bliznami po ospie twarz Rookwooda. Zaledwie kilka dni wcześniej Voldemort poniósł ciężką porażkę w potyczce z Dumbledore‘em i członkami Zakonu. Starcie miało miejsce w Zakazanym Lesie. Ginny, Terry i on zostali tam wysłani, by zbadać ślady pozostałe po bitwie.
— Macie zamiar mnie zabić? — Zdziwił się, jak beztrosko zabrzmiały jego własne słowa. Stęchła woń unosząca się w kapliczce przyprawiała go o mdłości.
— Możesz być tego pewien — wtrącił Dołohow głosem, w którym pobrzmiewała ponura radość. Jego blada, szarawa skóra sprawiała wrażenie trupiej. — Ale zanim to się stanie, zabawimy się nieco… — Jego śmierdzący oddech owionął twarz Harry’ego, zmuszając go do zamknięcia oczu z obrzydzenia. — Rozbierzcie go! — rozkazał szorstko.
Harry poczuł się tak, jakby ktoś dał mu kopniaka w żołądek. W uśmiechu Dołohowa było coś diabolicznego i nieskrywanie pożądliwego. Pozostali śmierciożercy wydali z siebie cichy chichot. Przerażenie zalało go zimną falą. Nie mógł zrobić niczego. Był całkowicie bezsilny.

***

Cholera, cholera! Twarz Dracona nie wyrażała wprawdzie żadnych emocji, ale całe jego wnętrze trzęsło się z niepokoju. Od kilku minut usilnie wytężał mózg, jednak nie przychodziło mu na myśl nic, co mogłoby pomóc uratować Pottera bez narażania się na demaskację, co z kolei oznaczałoby pewną śmierć. Dlaczego Fudge musiał wysłać trzech młodych aurorów do Zakazanego Lasu bez żadnego innego wsparcia? Ten facet był naprawdę chodzącą niekompetencją. To, że Czarny Pan został niedawno mocno osłabiony, nie oznaczało, iż reszta śmierciożerców przestała być niebezpieczna.
Widział strach na obliczu Pottera, choć ten starał się go z całych sił ukryć. Ta wyrazista twarz, teraz pozbawiona okularów, wydawała się wrażliwa i łatwa do zranienia. Draco poczuł coś na kształt współczucia. Owszem, wiele razy w życiu pragnął, żeby Pottera pochłonęło piekło, jednak zbiorowego gwałtu w wykonaniu śmierciożerców nie życzyłby najgorszemu wrogowi. Zadrżał na myśl o tym, że nigdy nie obchodzili się łagodnie ze swoimi ofiarami.
W czasie, gdy gorączkowo myślał, Timothy Nott jednym skinięciem różdżki pozbawił Harry’ego ubrania. Draco zamrugał. Nie zamierzał na to patrzeć, żeby nie pogłębiać upokorzenia Pottera. Ale po prostu nie mógł oderwać wzroku od tego wspaniałego, nagiego ciała.
Za czasów szkolnych Potter był raczej niewysoki i wątły. Teraz stał przed nim doskonale zbudowany mężczyzna, którego ciało dawało świadectwo ostremu fizycznemu treningowi Akademii Aurorów. Panujący chłód unosił drobne włoski porastające jego skórę. Draco zwilżył wyschnięte usta językiem, czując palące pragnienie dotknięcia Pottera. Jego palce zadrżały. Zdawało mu się, że traci rozum. Pragnął Harry‘ego. Zawsze go pragnął. Dopiero widok, którego właśnie doświadczył, nakazał mu zrozumieć, że nie mógł dłużej zaprzeczać temu faktowi.
Potter trzymał głowę prosto i ani na sekundę nie spuszczał wzroku ze swych prześladowców. Nawet w takiej sytuacji potrafił zachować resztki godności. Draco nie mógł oprzeć się uczuciu podziwu.
— To wszystko, co umiecie? — Głos byłego Gryfona emanował chłodem i opanowaniem. Najwyraźniej nie zamierzał ułatwiać im zadania. Chciał zademonstrować, że nie da się tak łatwo złamać.
Rookwood skrzywił kąciki ust w rozbawieniu.
— To zaledwie początek — zachichotał. — A teraz możesz wybierać.
— Co wybierać? — wyrzucił z siebie Harry.
Dziobaty śmierciożerca przybliżył się do Pottera i niemal pieszczotliwie przesunął obiema dłońmi po jego nagiej piersi. Harry cofnął się na mokrą ścianę. Jego usta trzęsły się lekko, a oczy rozwarły szeroko. Draco poczuł narastający gniew, jednak nakazał sobie zachować spokój. W tej chwili nie istniało nic, co mógły zrobić dla Pottera. Oczy Rookwooda rozbłysły radośnie.
— Możesz wybrać, kto cię weźmie — wyszeptał mu wprost do ucha. — A pozostali będą się temu przyglądać. — Draco zobaczył, że i tak już biały Potter pobladł jeszcze bardziej. Zaczął się też wyraźnie trząść. Ale nadal trzymał się imponująco prosto. Spoglądał od jednego śmierciożercy do drugiego. Przez moment omiótł wzrokiem oczy Dracona. Jego ust nie opuścił najmniejszy dźwięk. Najwyraźniej wypowiedź Rookwooda odebrała mu mowę. — Decyduj się szybko, mój piękny. W innym razie będziesz przechodził z rąk do rąk. — Zimny śmiech wypełnił niewielkie pomieszczenie, odbijając się od kamiennych ścian. Draco ujrzał grozę wyglądającą z oczu Harry’ego i w dziwny sposób sprawiło mu to niemal fizyczny ból. Sekudny przeciągały się w nieskończoność. Potter odchrząknął i powiedział coś, co dotarło do nich zaledwie jako ciche mamrotanie. — Musisz mówić wyraźniej, jeśli mamy cię zrozumieć. — Rookwood zdawał się upajać sytuacją. Draco przeklął go w myślach.
Harry na chwilę zamknął oczy i głęboko wciągnął powietrze.
— Wybieram Malfoya — odrzekł głośno i odwrócił wzrok. Jego policzki płonęły.
Śmierciożercy zaszemrali. Rookwood zaśmiał się nienawistnie.
Draco zastygł z przerażenia. Jego serce waliło niczym młot. Wydawało mu się, że ktoś usunął mu ziemię spod stóp, a wszystko się dziwnie zachwiało. Myśli zawirowały mu w głowie, nie pozwalając się zatrzymać. Niemalże nie zauważył, że reszta śmierciożerców przygląda mu się wyczekująco.
— Doskonały wybór — oświadczył Dołohow z grymasem na twarzy. — Najwyższy czas, żeby chłopak zebrał kilka… praktycznych doświadczeń. — Poklepał go zachęcająco po ramieniu. Draco drgnął. — Tylko nie bądź zbyt delikatny! — dodał groźnie.
Usta Malfoya były tak suche, jakby od dawna niczego nie pił. Obaj znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Draco przełknął ślinę, wystąpił z kręgu śmierciożerców i trzęsąc się w kolanach ruszył w stronę Harry‘ego. Starał się patrzeć tylko na jego twarz. W oczach Pottera rozbłysła wyraźna panika…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz