środa, 24 lipca 2013

Rozdział dwudziesty piąty





Strach, że zranię tych, których kocham,
nie jest tak wielki jak ten,
że mógłbym cię stracić na zawsze.



Tygodnie mijały w zawrotnym tempie. Nie był w stanie zatrzymać czasu. Wraz z lutym wróciła zima. Jak co wieczór Harry siedział skulony na parapecie ich wspólnego pokoju, obejmując ramionami kolana i wpatrując się w ciemny dziedziniec Akademii Aurorów. Śnieg padał już od wielu godzin. Wiatr spychał na okna grube, ciężkie płatki. Oddech Harry’ego znaczył zimną szybkę kręgiem mgiełki.
— Na pewno nie chcesz pójść z nami? — Terry wyszedł z łazienki, trąc ręcznikiem mokre włosy. — Chyba nie zamierzasz siedzieć sam w domu w piątek wieczorem? Vince i ja planujemy z kilkoma znajomymi małą rundkę po knajpach. Na pewno będzie wesoło.
Harry uśmiechnął się zdawkowo i zdecydowanie potrząsnął głową.
— Dzięki, ale nic nie wyciągnie mnie z domu w taką pogodę.
Czujny wzrok Terry’ego przez chwilę badał jego twarz.
— Powinieneś znów wyjść do ludzi — poradził cicho. — Sama praca i rozmyślania to na dłuższą metę nic dobrego.
Harry wykrzywił usta.
— Baw się dobrze — powiedział spokojnie, pomijając sugestię Terry’ego. — I pozdrów ode mnie Vince’a.
Niechętnie przyznał się przed samym sobą do ulgi, którą odczuł, gdy za Terrym zamknęły się wreszcie drzwi. W zasadzie nie chciał być opryskliwy, zwłaszcza w stosunku do swego współlokatora. Ale wieczór w pełnej dymu papierosowego knajpie, w towarzystwie zupełnie obcych mu osób, był ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę. Z drugiej strony samotność nie była szczególnie kuszącą alternatywą, zważywszy fakt, że jego myśli ciągle krążyły wokół tego samego tematu.
Minęło cztery i pół tygodnia od chwili, kiedy bez słowa pożegnania opuścił nad ranem mieszkanie Dracona. Cztery i pół tygodnia bez żadnego znaku życia z jego strony. Wraz z każdym pozbawionym wydarzeń dniem narastały w nim niepokój i tęsknota za bliskością Malfoya. Nie był jednak w stanie zdobyć się na cokolwiek, co poprawiłoby jego nieszczęsne położenie. Letarg, w który popadł, trzymał go w zbyt mocnym uścisku. I zbyt mocno dręczyło go poczucie winy.
Dochodziła dziewiąta, gdy zrozumiał, co musi zrobić. Kości odpowiedziały mu bólem, gdy ześlizgiwał się z parapetu. Odszukał wzrokiem oprawione zdjęcie, stojące na komódce: fotografię nie pierwszej już młodości, zrobioną jeszcze za szkolnych czasów. Widnieli na niej wszyscy Weasleyowie, w większości już przysypiający. Oprócz niej. Jej twarz była zupełnie przytomna, uważna, oczekująca. Harry wiedział, że już od dawna należała jej się wyjaśniająca rozmowa. O wiele za długo schodził jej z drogi.
Wahał się tylko przez moment. A potem zarzucił na siebie ciepłą pelerynę i aportował się do zaśnieżonego ogródka obok Nory.
Drzwi wejściowe były otwarte, tak, jakby już na niego czekała, z uśmiechem rozjaśniającym jej twarz. Harry widział sieć drobnych zmarszczek, znaczących skórę wokół oczu. Niektóre z nich były dziełem śmiechu. Większość jednak zrodziła stała troska o tych, których kochała.
Objęła go krótko, ale serdecznie. Lekko pachniała jaśminem, zapachem, który był mu tak nieskończenie znajomy.
— Najwyższy czas, żebyś się tu wreszcie znów pojawił — zauważyła z udawaną surowością. Jej głos brzmiał zupełnie miękko.
— Wiem — powiedział cicho. — Wiem.
Wewnątrz, w salonie, panowało przytulne ciepło. Zamknął za sobą drzwi i ruszył śladem Molly w stronę kominka. Podała mu filiżankę herbaty, po czym z powrotem opadła na stary, wielki fotel, stojący obok paleniska i spojrzała na niego, przykładając palec wskazujący do ust.
— Nie mów głośno — szepnęła, wskazując z uśmiechem na sofę za jego plecami.
Leżał na niej skulony kształt, przypominający zwiniętego w kłębek jeża, owinięty ulubionym kocem Molly, spod którego wypływały rudoblond loki, rozpościerając się na wyliniałej, zielonej tapicerce.
— Claire — wypowiedział imię dziecka ledwo słyszalnym szeptem, powoli podchodząc do sofy i opadając przed nią na kolana. Ostrożnym ruchem odgarnął pukiel włosów z twarzy dziewczynki. Jej policzki były zarumienione, usta półotwarte. Mocno przytulała do siebie misia, którego podarował jej na pierwsze urodziny, dosyć sfatygowanego od ciągłych pieszczot. Na ten widok zalała go fala czułości.
Molly zaśmiała się cicho, spoglądając na wnuczkę pełnym miłości wzrokiem.
— Zasnęła tu niedawno w połowie zabawy. Było jedno wielkie bęc, i po niej, w jednej sekundzie. Dokładnie tak samo robił jej ojciec, gdy był dzieckiem. Wolałabym, żeby Fred i George tak potrafili, zaoszczędziłoby mi to kilku siwych włosów.
Harry uśmiechnął się i przysiadł na dywanie obok sofy. Ciepło bijące z kominka przyjemnie pieściło mu twarz.
— Zostanie tu przez sobotę i niedzielę?
— Bill i Fleur mają kongres w Kairze poświęcony łamaniu klątw — przytaknęła szeptem. — A ja się cieszę, że mam małą znów tylko dla siebie.
— Jesteś dziś sama? — zapytał, unosząc brew i rozglądając się po pustym pokoju. Iskra wystrzelona z kominka opadła na podłogę, gasnąc na chłodnej terakocie przed paleniskiem.
— Artura odwołano do nagłego wypadku z jakimiś zaczarowanymi szczotkami klozetowymi, które nagle zaczęły atakować korzystających z toalety. Nieprzyjemna sprawa. Raczej nie spodziewam się go przed północą — westchnęła z uśmiechem. — Ginny też wyszła. Ostatnio spotyka się często z młodzieńcem o imieniu Blaise.
Każdy mięsień jego ciała zesztywniał momentalnie. Raptownie poderwał głowę i zagapił się na Molly.
— Blaise Zabini?
Zmarszczyła czoło.
— Możliwe — odparła z namysłem. — O ile wiem, pracuje w ministerstwie, w Departamencie Transportu Magicznego.
Poczuł nagłe zimno w żołądku i zacisnął palce na miękkich włóknach dywanu. Czy Zabini wyciągał swe ohydne macki w stronę Ginny, by zemścić się za Veritaserum? Naprawdę udało mu się odkryć, w jaki sposób uda mu się dotkliwie zranić Harry’ego?
Przez chwilę miał ochotę popędzić na złamanie karku prosto w zimno panujące na zewnątrz, by jej szukać, ale już w następnej sekundzie uświadomił sobie, jak śmieszny był ten pomysł. Odetchnął głośno przez nos i oparł podbródek na dłoni.
— Wiem, że nie kochasz już Ginny, bo wybrałeś kogoś innego — podjęła Molly nieskończenie miękkim głosem. — To właśnie tego nie byłeś w stanie mi powiedzieć, prawda? Obawiałeś się, że nie będę mogła zaakceptować twojej decyzji?
Zawładnął nim wir sprzecznych odczuć. Molly zawsze była dla niego jak matka, nic dziwnego, że potrafiła przejrzeć go łatwiej niż ktokolwiek inny. Powoli uniósł głowę, natrafiając na jej spojrzenie, tak samo czułe jak to, którym przed chwilą obdarzyła Claire.
— To zaledwie część prawdy — wyrzekł, z trudem dobierając słowa. Ale jeszcze trudniej przychodziło mu wytrzymać jej wzrok. Twarz Molly promieniała niemal dziewczęcą łagodnością. — Tak, wybrałem kogoś innego. Nazywa się Draco Malfoy. — Po jego wyznaniu nastąpiła długa cisza. Mina Molly nie zmieniła się nawet o jotę. Jedynie kąciki jej ust zadrżały lekko, a w oczach mignął przelotny wyraz bólu. Harry wiedział jednak, że spowodowało go współczucie dla niego, a nie jej własne cierpienie. — Nie jesteś zszokowana? — zapytał cicho zachrypniętym głosem, czując, jak serce wali mu jak oszalałe.
Dłonią odgarnęła wysunięte z koka, opadające jej na twarz pasmo włosów. Gest ten wydał się Harry’emu dziwnie nieporadny.
— Nie — wyszeptała. — Najwyżej trochę zaskoczona, choć być może też nie powinnam. W końcu nigdy nie byłeś osobą, która wybiera najłatwiejszą drogę. — Uśmiechała się, choć w jej oczach lśniły łzy. — Zawsze kochałam cię jak własne dziecko. W przyszłości też nic tego nie zmieni, niezależnie od decyzji, które podejmiesz. — Jej słowa poruszyły go do głębi, zasznurowały mu gardło. Przełknął ślinę i zamrugał kilkakrotnie, aż nagłe pieczenie oczu ustąpiło. Molly zacisnęła lekko usta. Pojedyncza kropla oderwała się od jej rzęs, spadając na dłonie splecione na podbrzuszu. — Mimo wszystko nadal nie uporałeś się jeszcze z tym, co cię spotkało, prawda?
Potrząsnął głową, powoli i mechanicznie.
— To prawda — odpowiedział szczerze. — Zaczynam się bać, że to nigdy nie ułoży się do końca. Właśnie dlatego tak ciężko jest mi myśleć o wspólnej przyszłości z Draconem.
Jej mina wyraziła zastanowienie.
— Czy on odczuwa to tak samo? — zapytała.
Parsknął, jakby coś go rozbawiło.
— Gdybym to wiedział. Od czterech tygodni nie mieliśmy żadnego kontaktu.
Wykrzywiona twarz Dracona przesunęła mu się przed oczami, wywołując bolesny skurcz żołądka.
Molly obserwowała go uważnie.
— Co się stało? — odezwała się z największą ostrożnością.
Przez kilka sekund wpatrywał się w dywan.
— Zepsułem wszystko, co można było zepsuć — wydusił wreszcie beznamiętnym tonem. — Tego wieczoru, gdy widzieliśmy się po raz ostatni, sytuacja wymknęła mi się spod kontroli. Nie mam pojęcia, jak mogłem do tego dopuścić. — Zamilkł, z trudem pokonując opór w gardle, po czym kontynuował: — Wiem, że uda mi się pokonać moje lęki tylko wtedy, gdy nie będę unikał konfrontacji z tym, co je wywołuje. Doszedłem już do tego, że Draco może mnie dotknąć, a ja nie popadam przy tym w totalną panikę. — Zaczerpnął głęboko tchu. — Ale nie pomyślałem o tym, że stawianie czoła strachowi, który dotyczy tylko mnie samego, może zaszkodzić i jemu. W końcu nie jestem jedyną osobą, którą w kapliczce spotkało coś strasznego.
Wyraz zamyślenia nadal nie ustępował z jej twarzy.
— Schodzisz mu więc z drogi, ponieważ boisz się, że nie spodoba mu się twoje zachowanie?
Przez dłuższą chwilę musiał się zastanowić nad odpowiedzią.
— Nie, w zasadzie nie — oparł w końcu. — Boję się przede wszystkim tego, że mógłbym go znów zranić i pogorszyć całą sprawę. Rozsądek podpowiada mi, że najlepiej byłoby zakończyć to wszystko, zanim się jeszcze naprawdę zacznie. Jednak z drugiej strony… — urwał, niezdolny do ubrania swych obaw w słowa.
— … serce żąda od ciebie czegoś odwrotnego — przypuściła Molly ostrożnie, uśmiechając się.
Zdobył się tylko na skinięcie głową.
— Tak — wychrypiał i zaczerwienił się silnie. — Nawet jeśli nie jestem w stanie powiedzieć, co właściwie do niego czuję.
Ciche tykanie zegara brzmiało niezwykle głośno w trwającej długie sekundy ciszy, która zapadła po jego ostatnich słowach.
— Nie spiesz się — poradziła mu stanowczo. — Nie wolno ci niczego wymuszać. Dopiero czas pokaże, czy dla was obu istnieje jakaś szansa.
Ogień w kominku przygasał. Molly wstała i kilkoma wprawnymi ruchami dołożyła parę polan. Iskry posypały się we wszystkie strony.
— Wierzysz, że można się najpierw nienawidzić, a kiedyś tam, później, pokochać? — To pytanie od dawna nękało jego duszę. Molly była pierwszą osobą, której odważył się je postawić.
Zaśmiała się pod nosem.
— Twoi rodzice są najlepszym tego przykładem — wyjaśniła, rozbawiona. Uniósł głowę, patrząc na nią w zaskoczeniu. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Nie potrafił też powstrzymać uśmiechu. — Nie łam sobie tym aż tak bardzo głowy, Harry. — Ostrożnie usiadła na sofie, obserwując śpiącą Claire. — Czar, który spoczywał na domu Syriusza, działał tak, by spowodować to, co dla was najlepsze. To on was połączył. — Rzuciła mu przenikliwe spojrzenie. — Nawet, jeśli akurat wydaje się, że nic z tego nie będzie. Istnieje jednak możliwość, że wszystko ma dużo większe znaczenie, niż możecie to sobie teraz wyobrazić. Większe znaczenie dla nas wszystkich.
Jej słowa wywołały niewytłumaczalne mrowienie w jego rękach i nogach. Poczuł, że ta pewność już od dawna tkwiła gdzieś w jego wnętrzu.
Claire poruszyła się za jego plecami, mrucząc coś cicho przez sen. Ten dźwięk przywrócił go do rzeczywistości. Z wysiłkiem podniósł się z podłogi.
— Może zaniosę ją do łóżka? — zaproponował.
Molly wygładziła koc okrywający małą i skinęła głową z przyzwoleniem.
— Śpi w pokoju Rona — rzekła przyciszonym głosem.
Dziewczynka była tak lekka, że prawie nie odczuwał jej ciężaru w swoich ramionach, gdy, stąpając powoli i ostrożnie, wnosił ją po schodach na górę, do tak dobrze znanego mu pokoju swego najlepszego przyjaciela. Światło księżyca wpadało przez okno, zalewając wszystko srebrzystą poświatą. Nie obudziła się, gdy układał ją w pościeli i delikatnie okrywał kołdrą.
Przez kilka minut pozostał obok niej, siedząc na krawędzi łóżka, wsłuchany w jej miarowy oddech, pławiąc się w uczuciu całkowitego spokoju, który ogarnął go niespodziewanie i o którym wiedział, że nie potrwa długo. A potem pochylił się nad małą i pocałował ją leciutko w blade czoło.
— Dobranoc, księżniczko — wyszeptał. — Śnij o czymś pięknym.

***

Ginny wyglądała jakoś inaczej, stwierdził, nie umiał jednak określić, na czym polegała ta zmiana. Może to za sprawą lekko zarumienionych policzków lub dziwnie błyszczących oczu. A może dlatego, że uśmiechała się w ten specjalny sposób, w zamyśleniu mieszając łyżeczką w filiżance.
Małą, kuchenną wnękę Centrali Aurorów, w której przygotowywali sobie napoje, wypełniała niezwyczajna cisza. Harry nacisnął na przycisk nowoczesnego automatu do kawy, zakupionego przez mugolskiego przyjaciela Hestii, obserwując z ciekawością, jak maszyna bez żadnych dalszych poczynań z jego strony wyczarowuje porcję włoskiej kawy, ukoronowaną kremową pianką. Intensywny aromat świeżo zmielonych ziaren wypełnił całe pomieszczenie.
— Słyszałem, że spotykasz się z Blaise’em — zauważył niby mimochodem, upijając łyk mocnego, gorącego napoju, nareszcie wypowiadając to, co dręczyło go już przez cały weekend.
Minęło kilka sekund, zanim Ginny zareagowała.
— I co z tego? — odpowiedziała zgryźliwie, unosząc brew. Cała jej postawa wyrażała nagłe napięcie. — Czyżby istniał jakiś zakaz spotykania się z kolegami z pracy?
Głośno wypuścił powietrze.
— Dlaczego akurat Blaise? — zapytał cicho.
Ginny przewróciła oczami i potrząsnęła głową.
— A dlaczego nie Blaise? Co przemawia przeciw niemu?
Przeczesał włosy nerwowym ruchem. Niełatwo mu było przyznać się do prawdziwego powodu, dla którego nie lubił Zabiniego.
— Kilka tygodni temu mieliśmy ze sobą konflikt. Niezbyt czysto z nim zagrałem. Obawiam się, że spotyka się z tobą tylko dlatego, bo chce się na mnie zemścić.
— Chwileczkę… — podniosła się z krzesła, ze zdumieniem patrząc na niego oczami zwężonymi w szparki. — Chcesz zasugerować, że on tylko coś przede mną udaje? — Z rękoma wspartymi o biodra wyglądała jak kopia rozzłoszczonej Molly.
Wzruszył ramionami w niezdefiniowanym geście, który mógł oznaczać wszystko.
— Możliwe — odparł zwięźle. — Przynajmniej tak podejrzewam.
Na krótką chwilę przeniosła spojrzenie w bok. Skrzydełka jej nosa drżały lekko. Wreszcie zwróciła się do niego z gniewem wypisanym na twarzy.
— Wiesz co, Harry? Przestań wtrącać się w moje życie. Dałeś mi kosza, więc nie masz prawa dyktować, z kim wolno mi się spotykać, a z kim nie. Na to jest już za późno.
Zadygotał jak pod uderzeniem bicza, gdy z trzaskiem odstawiła swą filiżankę na stół i wybiegła z kuchni, niemal zderzając się z Tonks, której najwyraźniej też bardzo się śpieszyło.
— Hop! — Tonks udało się zeskoczyć z toru, po którym pędziła rozzłoszczona Ginny. Przez moment patrzyła za jej oddalającymi się, rudymi włosami, po czym odwróciła się ze zdziwionym wzrokiem do Harry’ego. — Pokłóciliście się? — Nie czekając na jego odpowiedź, wcisnęła mu do ręki zwitek ciemnego materiału. — Przyniosłam aurorską pelerynę Dedalusa z pralni, mógłbyś zanieść mu ją do biura? Będzie jej zaraz potrzebował, za dziesięć minut ruszamy na akcję, a Knot poprosił mnie jeszcze w ostatniej chwili na słowo. — Skrzywiła się na znak, jak bardzo nie leżała jej rozmowa z ministrem magii, a następnie skierowała się do wyjścia.
Harry pospiesznie przejął pelerynę. Nieprzyjemna rozmowa z Ginny momentalnie zeszła na dalszy plan w obliczu tej nowości.
— Na jaką akcję? — zapytał nerwowo.
Odwróciła się, już w drzwiach.
— Mamy zbadać pewną wskazówkę. Czysta rutyna, nie martw się. Remus i Hestia idą razem z nami.
Zmarszczył czoło, nieświadomie zaciskając dłonie mocniej na trzymanej szacie.
— Mimo tego uważajcie na siebie, dobrze?
Tonks uśmiechnęła się lekko.
— Będziemy uważać — obiecała, machając mu na pożegnanie i pobiegła w kierunku wind.
Krokiem mniej spiesznym niż Tonks, w zamyśleniu ruszył w przeciwną stronę korytarza, gdzie znajdowało się biuro Hestii i Dedalusa. Drzwi były nieco uchylone. Unosił dłoń, chcąc zapukać, gdy nagle się zawahał.
Dedalus zdjął liliową szatę, którą zazwyczaj nosił i rozwieszał ją starannie na drewnianym ramiączku, umieszczając całość na drzwiach szafy. Jego ruchy, którymi obmacywał dziwacznie wypchaną kieszeń stroju, wydały się Harry’emu niewytłumaczalnie podejrzane.
Zapukał głośniej i natarczywiej niż zwykle. Dedalus podskoczył w sposób, który Harry odebrał jako pełen winy, tak, jakby ktoś przyłapał go na niedozwolonym uczynku. Ale widok Pottera stojącego w progu sprawił, że szybko odzyskał panowanie nad twarzą.
— Harry, mój chłopcze — pisnął wylewnie i odrobinę sztucznie. — W czym mogę ci pomóc?
— W zasadzie w niczym — odrzekł Harry z uśmiechem. — Przyniosłem ci tylko pelerynę.
— A, tak, dziękuję ci bardzo — wymamrotał Dedalus roztargnionym tonem, patrząc na starannie złożony materiał, który odebrał od Harry’ego, jakby nie wiedział, co ma z nim począć.
— Co chowasz w swojej szacie? — spytał Harry z niewinną miną.
Dedalus spróbował wymigać się od odpowiedzi.
— A cóż miałbym tam chować? — usiłował zbagatelizować pytanie w niezbyt przekonujący sposób.
— Nie mam pojęcia — odparł Harry wesoło i uśmiechnął się szeroko. — Ale może zdradzisz to staremu przyjacielowi?
Starszy czarodziej wydawał się bić z myślami, w końcu westchnął z udręką i odwzajemnił uśmiech, choć wypadło to nieco krzywo.
— Zamknij przynajmniej drzwi, dobrze? — powiedział.
Harry wykonał polecenie, śmiejąc się w duchu, po czym z ciekawością podszedł do szafy, gdzie zdenerwowany Dedalus ukazał mu wreszcie wnętrze kieszeni.
Początkowo Harry nie mógł rozpoznać niczego, gdyż zwoje materiału skrywała całkowita ciemność, jednak po chwili w otchłani kieszeni zabłysła para czarnych, guzikowatych oczu, którym towarzyszył dziób i kłębek czarnych piór.
Harry ściągnął brwi, gorączkowo nad czymś rozmyślając.
— Drozd? — zapytał, całkowicie zaskoczony. — Po co nosisz ze sobą drozda?
Dedalus uśmiechnął się tajemniczo.
— Znalazłem go zeszłej wiosny w moim ogrodzie — wyjaśnił miękkim głosem, a jego jasnobłękitne oczy zalśniły. — Przypuszczalnie wypadł z gniazda przy pierwszej próbie lotu, bo miał złamane skrzydło. Wyleczyłem ranę i troszczyłem się o niego tak długo, aż zaczął znów sam latać. Ale nawet, gdy już wyzdrowiał, nie chciał ode mnie odejść. Od tej pory wszędzie go ze sobą zabieram. Przyzwyczaiłem się do jego towarzystwa. — Czułe spojrzenie, którym obdarzył ptaka, przywiodło Harry’emu na myśl Molly patrzącą na Claire.
— Ale po co ta cała konspiracja? — nie rozumiał Harry.
Dedalus ostrożnie wyjął srebrzyste pudełeczko, w którego wnętrzu wiło się całe mnóstwo mączników. Podał jednego z nich drozdowi, a ten szybkim ruchem dzioba dosięgnął robaka, połykając go żarłocznie.
— Do Ministerstwa nie wolno wprowadzać zwierząt — odparł powoli. — Wolałbym uniknąć nieprzyjemności. Z drugiej strony niechętnie zostawiam mojego małego przyjaciela samego w domu. — Z niezwykłą delikatnością pogłaskał czarne, błyszczące, ptasie pióra. Drozd nie protestował. — Obiecasz mi, że nikomu o tym nie powiesz?
Harry wysoko uniósł obie brwi.
— Jasne, nie ma sprawy — obiecał bez chwili zastanowienia.
Dedalus poklepał go po ramieniu i dość niezręcznie zaczął okrywać się świeżo wypraną aurorską peleryną.
— Zobaczymy się później — powiedział niegłośno.
Harry bezwiednie skinął głową.
— Uważaj na siebie — poprosił.
— Zawsze to robię — Dedalus mrugnął do niego, po czym wyszedł.
Harry rzucił ptakowi ostatnie spojrzenie i wydało mu się, że ten spogląda na niego z jawną wrogością. Natychmiast otrząsnął się z tego wrażenia i opuścił pokój.

***

Pod wieczór ogarnął go niewytłumaczalny niepokój, nie pozwalający mu opuścić biura i udać się do domu. Nie wiedział, co było jego przyczyną. Miał jedynie nieokreślone uczucie, że coś nie jest w porządku. Tylko to i nic więcej.
Niebo za magicznymi oknami było już od dawna ciemne. Lampka na jego biurku rzucała na blat okrągłą plamę światła. Drzwi stały otworem, a Harry po raz kolejny przyłapał się na tym, że w napięciu wsłuchuje się w odgłosy dobiegające z korytarza, jakby w oczekiwaniu niecodziennych dźwięków.
Musiało być już bardzo późno, gdy dobiegło do niego echo pospiesznych kroków, sprawiając, że podskoczył z przestrachu. Zmęczenie minęło w jednej chwili. Zanim zdołał się poruszyć, w progu jego biura zjawił się Remus.
Trzymał się krzywo, ciężko podpierając ręką o framugę drzwi. Jego świszczący oddech zdradził Harry’emu, że drogę do Centrali Aurorów musiał pokonać biegiem. Wyglądał strasznie. Jego twarz pokrywała niemal woskowa bladość, ze szramy przecinającej czoło nadal sączyła się krew. Nadpalona szata porwała się w kilku miejscach.
Harry zerwał się na nogi jednym podrzutem ciała, czując, jak wnętrzności ściska mu skoncentrowany lęk.
— Co się stało?! — wykrzyknął.
Remus zacisnął usta.
— Zasadzka — wydusił z trudem. — Wiedzieli o naszej akcji. Dedalus mocno oberwał. Zabrali go do Świętego Munga.
Harry zamknął oczy na kilka sekund, czekając, aż ustąpi działanie obezwładniającej, lodowatej fali przerażenia.
— Wyjdzie z tego? — zapytał, słysząc, jak łamie mu się głos.
— Nie wiem… — wyszeptał Remus ochryple. Na moment złożył czoło na przedramieniu opartym o ramę drzwi w geście, który ujawnił jego rozpacz wyraźniej niż tysiąc słów. Zbyt często musiał już widywać, jak giną inni. — Mógłbyś przynieść papiery z jego biura? Potrzebują ich w szpitalu. Zrobiłbym to sam, ale muszę zająć się Tonks. Nerwy jej kompletnie puściły… Jest przekonana, że to wszystko stało się z jej winy. — Zatoczył się lekko w tył, rzucając mu błagalne spojrzenie, zanim zniknął w ciemności korytarza.
Przez dłuższy czas Harry stał jak skamieniały, wsłuchany w szum krwi w uszach, próbując przepędzić z myśli wizję ciężko rannego Dedalusa. Dlaczego nagle tak trudno było mu zrobić najmniejszy krok? Kilkanaście metrów, dzielących jego pokój od biura Hestii i Dedalusa, wydawało się nie mieć końca. W jaki sposób śmierciożercom udało się ich zaskoczyć? I co się właściwie stało?
Biuro Dedalusa wyglądało dokładnie tak samo, jak wówczas, gdy je opuścił. Jaskrawe światło jarzących się pod sufitem lamp niemal go oślepiło, gdy niezdecydowanie rozglądał się po pomieszczeniu, wsłuchany we własne przyspieszone tętno. Gdzie zacząć szukać dokumentów rannego czarodzieja? Przecież zwykle nosiło się takie rzeczy przy sobie?
Jego spojrzenie padło na liliową szatę, nadal starannie rozwieszoną na drzwiach szafy. Pod palcami poczuł chłód i gładkość materiału. W prawej kieszeni znalazł to, czego szukał: stary, brązowy, skórzany portfel zawierający wszystkie ważne dokumenty. Zauważył, że lewa kieszeń nadal była wybrzuszona. Drozd ciągle siedział w jej wnętrzu. Harry ostrożnie zajrzał do środka. Ptak zamrugał, jakby zbudził się właśnie ze snu, sprawiając wrażenie niezadowolonego, że ktoś mu przeszkadza.
Harry opuścił ręce i cofnął się o krok, nie spuszczając wzroku z szaty. Elementy łamigłówki wirowały mu w głowie, powoli układając się w kontury jasnego obrazu, tak potwornie brzydkiego i okropnego w swej istocie, że ciężko mu było pojąć to, co właśnie do niego dotarło.
Czy akurat z tego powodu zakazano obecności zwierząt w Ministerstwie? Dlaczego Dedalus tak obawiał się, że ktoś go przyłapie? Czy naprawdę wszędzie zabierał ze sobą tego ptaka? Nawet na tajne zebrania u Knota, na których omawiano każdy szczegół planowanej akcji?
— Nie… — potrząsnął głową, nie mogąc powstrzymać wypowiedzenia swej obawy na głos. Próbował przygotować się na odparcie bólu i wściekłości, w których nadejście nie wątpił, gdy tylko rozpoznał prawdę, wiedząc, że jego wysiłek był bezcelowy. Emocje już gotowały się w nim, gotowe wybuchnąć w każdej chwili.
W czarnych oczach drozda zamigotała wyraźna nieufność, a chwilę później ptak wyrwał się z odrętwienia, niezgrabnie próbując wydostać się z kieszeni. Próbując uciec przed Harrym. Był jednak zbyt powolny w porównaniu z refleksem aurora.
Harry znał czar zmuszający animagów do przybrania ich pierwotnej postaci. Widział go pierwszy raz we Wrzeszczącej Chacie, kiedy Remus i Syriusz użyli go, by odczarować szczura noszącego nazwisko Peter Pettigrew. Mleczno-błękitne iskry, które trysnęły z czubka różdżki, nie były dla niego nowością, podobnie jak biały rozbłysk, zalewający biuro na chwilę oślepiająco jasnym światłem.
Spod przymrużonych powiek obserwował, jak wnętrze kieszeni nadyma się jak balon i w końcu pęka. Przez moment drozd zdawał się wisieć w powietrzu, po czym zaczął rosnąć, formując ramiona, nogi, korpus i głowę, dopóki potężne zaklęcie nie zakończyło swego działania, uwalniając kompletny ludzki kształt, który natychmiast opadł na podłogę i znieruchomiał tam na kilka sekund.
Harry nie wiedział, co ma czuć i myśleć. Spodziewał się, że w konfrontacji ze zdrajcą ogarnie go złość, jednak teraz dominację objął ból, odczuwany w duszy, silny, nieznośny i pulsujący. Wspomnienie nocy w kapliczce wydostało się na powierzchnię, dręcząc go bez litości. Zatkał usta ręką, by stłumić jakikolwiek cisnący się na nie dźwięk. Kolana trzęsły się pod nim niemiłosiernie.
To była tylko dziewczyna, mała i drobna, może siedemnastoletnia. Kruczoczarne, potargane włosy sięgały jej do talii.
W oszołomieniu patrzył, jak powoli wstawała, zaskakująco niezręcznie, jakby zdążyła się odzwyczaić od poruszania w ludzkiej postaci.
Jej twarz znaczyła przezroczysta wręcz bladość, która w jakiś sposób sprowadziła mu na myśl Dracona. Nie była ładna w klasycznym sensie, ale w jej rysach skrywało się coś dziecinnego, bezradnego, coś, co przypuszczalnie w jednej chwili zjednywało jej serca większości mężczyzn. Oczy dziewczyny miały barwę bursztynu, stworzoną do tego, by emanować ciepłem i łagodnością, jednak widniało w nich zimno i obojętność, która sprawiła, że Harry zadrżał.
Expelliarmus! — Jego słowa przecięły ciszę jak uderzenie bicza, zanim zdążyła sięgnąć po różdżkę. Zręcznie złapał nadlatujący kawałek drewna, dziwnie ciepły i żywy pod jego palcami. — Jej spojrzenie nie zdradzało najmniejszego śladu strachu. Bił od niej zagadkowy spokój, choć z pewnością musiała wiedzieć, że przegrała właśnie decydującą partię tej gry. — Naprawdę jesteś szpiegiem? — usłyszał beznamiętny ton własnego głosu, wskazujący na to, jak trudno mu było przyswoić sobie to odkrycie.
— Masz jakieś dowody? — odparła ze swobodną arogancją, taksując go zaciekawionym wzrokiem od stóp do głów. Jej głos był o wiele niższy, niż oczekiwał i w ogóle nie pasował do filigranowej sylwetki.
Zmarszczył czoło.
— Jak się nazywasz? — zapytał, usilnie starając się zabrzmieć neutralnie i odeprzeć natłok doznań, próbując pozostać w tej chwili jedynie aurorem.
— Niby czemu miałabym to zdradzić akurat tobie? — odrzekła wyniośle, z kokieterią unosząc brew i powoli postępując krok w jego kierunku. A potem drugi. W jej spojrzeniu lśniło zimne wyrachowanie.
— Zostań, gdzie jesteś! — Wymierzył w nią własną różdżkę, celując nią prosto w jej serce.
Nie cofnęła się. Uśmiechnęła się po kociemu, nie przestając zbliżać się do niego.
— Nie wydaje mi się, żebyś był zdolny mnie zabić — powiedziała z rozbawieniem, a jej śmiech zabrzmiał jak krystalicznie czysty dźwięk dzwoneczka. — Co jest dość niemądre z twej strony, pamiętając to, co ci wyrządzono. — Różdżka Harry’ego dotknęła jej ramienia. Przytłaczające, pozbawiające tchu fragmenty wspomnień odżyły mu w wyobraźni. Poczuł, jak trzęsą mu się ręce. Opuścił różdżkę, pozwalając dziewczynie pokonać ostatnie centymetry dzielącej ich przestrzeni. Białe ramiona otoczyły jego kark, ciepłe ciało przywarło mu do boku. Przez warstwy materiału wyczuwał krągłość jej piersi i zadziwiająco spokojne bicie serca. Zbliżyła usta do jego ucha. — Mam na imię Pandora — szepnęła uwodzicielsko. Nawet w jej oddechu było coś lodowatego.
Jeszcze rok wcześniej taki rodzaj ataku rzeczywiście byłby w stanie go zdezorientować. Ale teraz nie stało się zupełnie nic. Czuł tylko, jak każda cząstka jego ciała napręża się w reakcji na niechcianą fizyczną bliskość drugiej osoby. W podobny sposób odpowiadał na bliskość Dracona, po części za jej winą, ponieważ to właśnie ona zdradziła informacje o akcji Harry’ego oraz jego zespołu. Wysyłając go do piekła. Pandora. Podobnie jak jej imienniczka z greckiej mitologii sprowadziła cierpienie i zepsucie. Szczególnie na ludzi, którzy wiele dla niego znaczyli.
Myśl ta wystarczyła, aby nareszcie wyzwolić w nim oczekiwany gniew. Uwolnił się z jej objęć i odepchnął brutalnie. Najwyraźniej nie liczyła się z taką reakcją, bo nie zrobiła niczego, co pozwoliłoby złagodzić impet uderzenia, z jakim jej ciało zetknęło się ze ścianą tuż obok szafy. Z sykiem wciągnęła powietrze do płuc, zaciskając oczy tak długo, aż ból zelżał.
— Proszę o wybaczenie, jeżeli czujesz się rozczarowana — wyjaśnił, trzęsąc się na całym ciele i z trudem zachowując panowanie nad sobą. — Ale kobiety zwyczajnie mnie nie interesują. — Doskonale pamiętał zwrot, którego użył kiedyś Draco nad jeziorem w ogrodzie, zwierzając mu się ze swych skłonności. Chwila ta wydała się Harry’emu boleśnie odległa. Ale dzięki tym słowom udało mu się nie stracić z nią łączności.
Po raz pierwszy w jej oczach pojawiło się zdziwienie, natychmiast ustępujące miejsca złości, gdy tylko pojęła, że ostatnie wyjście zawiodło.
— Chyba żartujesz, prawda? Słynny Harry Potter jest pedałem? — Głos dziewczyny ociekał pogardą. — Więc z pewnością nie uznałeś tego, co zrobili ci w kapliczce, za aż tak straszną rzecz — dodała, śmiejąc się szyderczo.
Ostatnie zdanie przelało czarę. Zanim się zorientował, co właśnie robi, wziął potężny zamach i uderzył ją z całej siły. Głowa Pandory odskoczyła w bok, włosy opadły na twarz jak czarny welon. Przypominający głośne klaśnięcie dźwięk wyrwał go z piekła okrutnych wspomnień, sprowadzając do rzeczywistości. Jego dłoń pozostawiła czerwony ślad na bladym policzku.
Roztrzęsione palce dziewczyny powoli i jakby lękliwie dotknęły twarzy, której rysy były teraz zniekształcone, a piękne wargi rozwarte z niedowierzania. Łzy gniewu i bólu zalśniły w jej oczach, a Harry zrozumiał, że był pierwszą osobą w jej życiu, która odważyła się podnieść na nią rękę.
Cicho wymruczane Petrificus Totalus ostatecznie zapieczętowało sprawę, posyłając ją na ziemię jak niechcianą lalkę, sztywną i niezdolną do żadnego ruchu. Jedynie w jej nieruchomych oczach żarzyła się nienawiść i wstręt, skierowana wyłącznie pod jego adresem.
— Zwykle nie biję kobiet — powiedział cicho, choć w głębi duszy był przekonany, że nie musi usprawiedliwiać swego czynu. — Ale jestem pewien, że zasłużyłaś sobie na ten policzek. — Odgarnął czarne włosy z jej twarzy, tak samo łagodnej jak kilka dni wcześniej oblicze śpiącej Claire. — W jaki sposób udało im się zmusić cię do robienia takich rzeczy? — wymruczał ponuro. — Zakład, że matka umiera ze strachu o ciebie.
Podniósł się, zamyślony, sięgając po puszkę proszku Fiuu stojącą na kominku, doskonale wiedząc, że nie dane mu będzie zaznać tej nocy snu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz