środa, 24 lipca 2013

Rozdział trzydziesty piąty




Nie zapomnimy.
Zakończymy jedynie cierpienie.


Oślepił ją jaskrawy blask słońca, gdy, otworzywszy drzwi ekspresu, zwinnie wyskoczyła na peron. Wiatr szarpnął peleryną jej aurorskiego munduru. Ginny na sekundę przymknęła oczy, głęboko wdychając rozgrzane latem powietrze, uskakując po chwili w bok przed grupą głośno paplających uczniów, którzy w mniej lub więcej cywilizowany sposób wysypywali się z pociągu, by po długim roku nauki rzucić się w objęcia wyczekujących na nich członków rodziny.
Dwie pozostałe osoby z zespołu, Terry Boot i Harry Potter, stali oddaleni od niej długością wagonu. Terry posłał jej szelmowski uśmiech, podczas gdy Harry przeczesywał falujący tłum pełnym skupienia spojrzeniem. Voldemort został wprawdzie pokonany, tak że nie zagrażało im żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo z jego strony — niemniej jednak jako takie istniało nadal. Z tego właśnie powodu Dumbledore poprosił młodych aurorów o asystę w podróży ekspresem do Londynu. Zadanie było raczej przyjemne i przypomniało im o cudownych, dawno minionych czasach.
Terry z mozołem przedarł się przez stłoczone grupki młodych czarodziejów i czarownic, docierając w końcu do Ginny.
— Prawie tak jak kiedyś, co? — zapytał z błyskiem w oku i radosnym grymasem na twarzy.
Ginny przytaknęła, rewanżując się nieco nostalgicznym uśmiechem.
— Właśnie pomyślałam to samo. — W mundurze z długim rękawem było jej gorąco. Odrzuciła głowę w tył i zdmuchnęła opadające na nos długie, rude pasmo włosów.
— Czy to nie nasz mały szpieg? Jak jej było na imię? — Terry, marszcząc czoło, dyskretnie wskazał na czarnowłosą dziewczynę, która właśnie wysiadła z pociągu, z lekką niepewnością zatrzymując się na peronie, jakby nie liczyła na to, że ktoś wyszedł jej na powitanie.
— Pandora — odpowiedziała Ginny spokojnie. Obserwowała, jak Harry uniósł ramię, by pomachać dziewczynie. Pandora uśmiechnęła się i odwzajemniła gest. — Harry odprowadzi ją do domu jej ciotki, gdzie ma spędzić wakacje.
Boot zerknął na Ginny z ukosa.
— Czy Harry czasem nie obciął jej wtedy włosów? — zapytał ze zdziwieniem, patrząc na krucze loki Pandory, znowu sięgające jej do pasa.
Ginny zachichotała, rozbawiona.
— Możliwe, że Harry przemienił się w geja dość nagle — wyjaśniła ze swobodą — ale czasami nadał pozwala kobietom owinąć się wokół palca. Włosy odrosły jej tak szybko dzięki jego zaklęciu.
Śledziła ich wzrokiem, jak przemierzali razem peron w kierunku wyjścia: drobna dziewczyna o długich lokach i wysoki, barczysty, rozczochrany mężczyzna, oboje tak samo czarnowłosi. Lekki ból nadal kłuł ją w sercu, jednak zdołał przycichnąć z biegiem upływających miesięcy. Wiedziała, że ostatecznie będzie potrafiła pogodzić się z sytuacją.
— No to widzimy się w sobotę na Grimmauld Place, tak? — Terry niezbyt łagodnie przerwał jej rozważania. Prawie zapomniała, że ciągle stał u jej boku. Obróciła się ku niemu, patrząc mu w żywe, brązowe oczy.
— Jasne, że się tam zobaczymy.
— Czy dobrze zrozumiałem? Ten dom naprawdę należy teraz tylko do Harry’ego?
— Tak. — Ginny zdążyła ostatni raz zerknąć na plecy Pottera, znikającego w murze oddzielającym perony 9 i 10. — Rodzina Blacków zrezygnowała ze swych roszczeń i tym samym Harry został jedynym spadkobiercą. Podobno pani Malfoy osobiście postarała się o takie właśnie rozwiązanie tego ciągnącego się latami sporu prawnego.
— Wcale mnie to nie dziwi — odparł Terry z zadowoloną miną. — W takim razie, do soboty. Aha, patrz, ktoś tam chyba na ciebie czeka. — Puścił do niej oko, po czym odwrócił się i wtopił w tłum.
Ginny podniosła wysoko głowę, przeszukując oczami peron. Pod jedną z kolumn zobaczyła Blaise’a, opartego o masywny kamień, z rękami wbitymi głęboko w kieszenie dżinsów i miną pozbawioną wyrazu, a wręcz dość znudzoną. Nie dała się jednak zmylić. W międzyczasie zdołała zaznajomić się już z jego pozami.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, w niebieskich, zwykle chłodnych oczach mężczyzny przez chwilę zabłysła radość, a kąciki ust uniosły się w uśmiechu.
Ginny poczuła, jak jej serce przyspiesza. Odpowiedziała uśmiechem, a wszelkie myśli o Harrym w jednej chwili uleciały jej z głowy.

***

Powiew wiatru łagodnie zaszeleścił gęstym listowiem starego buka. Drobne fale lizały piaszczysty brzeg jeziora o powierzchni usłanej refleksami słońca. Zdawało się, jakby czas stanął tu w miejscu.
Harry zrobił kilka głębokich oddechów, rozkoszując się ostatnimi minutami spokoju przed nieuniknioną nawałnicą, która już niebawem wyprze panującą wokół ciszę.
Czy naprawdę minęły dopiero cztery tygodnie, od kiedy dowiedział się, że został właścicielem domu przy Grimmauld Place 12? Odkąd zdecydował się zrezygnować ze swego niewielkiego mieszkanka i zamieszkać tu wraz z Draconem? Fakt ten nadal wydawał mu się być jakimś kompletnie zwariowanym snem, choć spędził już w tym miejscu z Malfoyem tak dużo czasu.
Myśl o byciu z nim sam na sam jak zwykle wywołała lekkie, przyjemne łaskotanie w żołądku. Harry uśmiechnął się pod nosem, odwracając się niespiesznie w kierunku dobrze znanej, wielokrotnie przemierzanej, prowadzącej do domu ścieżki.
Na tarasie zastał Dracona, Ginny i Blaise’a, zajętych ostatnimi przygotowaniami do wielkiego przyjęcia z okazji wprowadzenia się przez nich do domu. Choć od kilku dni niezmordowanie zmagali się z tym zadaniem, na ich twarzach nie było widać najmniejszych oznak znużenia.
Całe stosy ciast i tortów piętrzyły się na olbrzymim bufecie. Ginny dekorowała szklanymi perełkami podłużne, ogrodowe ławy. Blaise i Draco, machając różdżkami, posyłali w głąb ogrodu coraz to nowe krzesła, tak, by dla wszystkich gości wystarczyło miejsc do siedzenia.
— Ani jednej chmurki — zauważyła Ginny wesoło, zerkając na lazurowe niebo. Jej policzki pokrywały rumieńce. — Wybraliście sobie idealny dzień na imprezę.
Harry odszukał wzrokiem oczy Dracona, czując przenikającą go na wskroś falę ciepła, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały. Malfoy obdarzył go odrobinę stremowanym uśmiechem.
Wszystko w tym otoczeniu było tak znajome i zarazem całkowicie obce. Kiedyś przesycał je czar Dumbledore’a, sprawiając, że wokół nich działy się dziwne rzeczy, a oni sami zbliżyli się do siebie bardziej, niż Harry mógł to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Teraz po tej magii nie zostało ani śladu, jej miejsce zajęła zupełnie inna rzeczywistość. Draco i on nie byli już więźniami i mogli opuścić dom, kiedy tylko tego zapragnęli.
Głośny, dobiegający z kuchni łoskot przerwał jego rozmyślania, zapowiadając przybycie pierwszych gości. Harry poprawił kołnierzyk białej koszuli i sięgnął po dłoń Dracona, pociągając go za sobą do wnętrza domu na powitanie nowo przybyłych.
Kuchnia była niewątpliwie słusznych rozmiarów, ale już po dziesięciu minutach zdawała się pękać w szwach. Coraz to nowi goście, z wypisanym na twarzach oczekiwaniem, wyślizgiwali się z kominka, otrzepując szaty z popiołu. Wszędzie unosiła się woń nadpalonego materiału.
Weasleyowie, jak zwykle, przybyli pierwsi, wśród nich nie zabrakło również Billa, Fleur, Charliego i Amandy. W ślad za nimi pojawili się Remus i Tonks, Hestia, Szalonooki, Terry i Hagrid. Nawet Dumbledore, Snape, profesor McGonagall i pani Malfoy zdecydowali się skorzystać z zaproszenia. Wkrótce całe pomieszczenie wypełnił głośny śmiech i gwar rozmów.
Harry usiłował nie stracić głowy w całym tym zamieszaniu. Witał gości, brał ich serdecznie w ramiona, zamaszyście usadził piszczącą z zachwytu Claire na swych barkach i rozdawał niezliczone uściski dłoni. Z mieszaniną rozbawienia i wzruszenia patrzył, jak Molly, po krótkiej chwili wahania, obejmuje kompletnie zaskoczonego Dracona, całując go w oba policzki.
Odetchnął z ulgą, widząc, jak Ginny i Blaise zaczęli wyprowadzać gości na zewnątrz. Skrajem świadomości zarejestrował szerokie uśmiechy Freda i George’a, rozwieszających nad kominkiem magiczny transparent z napisem „Nasze słodkie gniazdko”. Dumbledore rzucił mu rozbawione spojrzenie, poklepując go zachęcająco po plecach.
Harry uznał, że najwyższy czas dołączyć do reszty. Z wesoło paplającą Claire na ręku i z uśmiechniętą Narcyzą u boku, wyszedł z kuchni na zalany słońcem taras. Goście zajmowali miejsca przy długich stołach, głośno szurając krzesłami.
Ginny miała rację. Pogoda była idealna, tak, jakby dom postanowił wyświadczyć im tę ostatnią przysługę, popychając ich we właściwym kierunku i ułatwiając im zaprezentowanie się rodzinie, przyjaciołom i znajomym jako oficjalna para — choć jeszcze kilka miesięcy temu nikt o zdrowych zmysłach nie uznałby tego za możliwe.
Czuł spojrzenie śledzących go wielu par oczu, gdy zbliżył się do Dracona i delikatnie ujął go za ramię. Dla większości zgromadzonych widok ten nadal był czymś niezwykłym, ale Harry nie zamierzał się już dłużej ukrywać. Nękające go przez tyle czasu wątpliwości dawno się rozwiały.
— Sprawdzę, czy mamy wystarczający zapas kremowego — wymruczał Draconowi do ucha. — Poradzisz sobie chyba beze mnie, prawda? — dodał z uśmiechem, co zostało skwitowane zmarszczeniem czoła i kuksańcem w bok. Draco wydawał się być mniej spięty niż pół godziny wcześniej. Rzucając Harry’emu ostatnie, zastanawiające spojrzenie, odwrócił się do Dumbledore’a i Snape’a, pozwalając im wciągnąć się w rozmowę.
Wesoły szum głosów towarzyszył mu w drodze wokół domu do małej przybudówki, w której urządzili magazyn skrzynek z napojami. Właśnie dotknął klamki, gdy jego uwagę przykuł ruch w cieniu składziku, każąc mu zatrzymać się w pół gestu. Pospiesznie uniósł głowę. I natychmiast zastygł niczym spetryfikowany.
Z cienia wyszła młoda kobieta, zanurzając się w blasku słońca. Miała na sobie kolorową, letnią sukienkę, a rozpuszczone, bujne, brązowe włosy pokrywały jej ramiona. Na ustach błąkał się jej niepewny uśmiech. Harry wytrzeszczył oczy, zdolny do wypowiedzenia tylko jednego słowa:
— Hermiona…

***

Trzymanie Hermiony w objęciach okazało się tym samym doznaniem, co powrót na Grimmauld Place: obcym i jednocześnie nieskończenie znajomym. Harry zamknął oczy, wdychając głęboko subtelny zapach jej perfum. Oderwała się od niego dopiero wtedy, gdy poczuł wilgoć na ramieniu, w miejscu, gdzie przytuliła do niego swą twarz.
— Dlaczego... — zaczął, potrząsając głową i natychmiast urwał. Wciśnięcie wszystkich krążących mu po głowie spraw, o które chciał zapytać, w jedno sensowne zdanie, wydawało się czymś niemożliwym.
Brązowe oczy Hermiony lśniły od łez.
— Tak mi przykro, że opuściliśmy was na tak długo — powiedziała stłumionym szeptem. — Ale znasz Rona i wiesz, jak strasznie potrafi być uparty.
— Gdzie on jest? — szepnął Harry, jakby bojąc się, że mówienie pełnym głosem przemieni Hermionę w grożącą zniknięciem fatamorganę. — Dlaczego nie przyszliście od razu na górę, ze wszystkimi?
Hermiona wydała z siebie dźwięk, będący melanżem śmiechu i szlochu.
— Ron uznał, że lepiej będzie najpierw porozmawiać z tobą, zamiast wpadać prosto w sam środek przyjęcia. — Sięgnęła po jego dłoń lodowato zimnymi mimo panującego ciepła palcami. — Chodź ze mną — zachęciła łagodnie, kierując go w stronę jeziora.
Pozwolił się poprowadzić, niemy, bezwolny, niezdolny do uporządkowania jakichkolwiek myśli lub emocji. Słowa Hermiony odbijały się echem w jego głowie, wiedział, że Ron był uparciuchem, zawsze nim był, odkąd się tylko poznali.
Błękitna tafla wody zamigotała za gęstwiną drzew. Kilka chwil później dotarli na brzeg.
Ron siedział na wózku inwalidzkim, stojącym na starym pomoście, zapatrzony w fale jeziora. Na ten widok Harry’ego przeszyło niedające się powstrzymać, bolesne ukłucie.
Trzy lata minęły od chwili wypadku. Trzy lata od momentu, gdy widzieli się po raz ostatni. Poczucie winy nadal tkwiło gdzieś w jego wnętrzu: Ron rzucił się przed niego, chcąc go ochronić, przecinając tym samym linię zaklęcia, które zostało wymierzone w Harry’ego. Zadrżał, przypominając sobie wydarzenia strasznych dni, które nastąpiły po tym incydencie.
Jego najlepszy przyjaciel schudł. Rude włosy sięgały mu do ramion. Uniósł wzrok dopiero wtedy, gdy Harry i Hermiona razem weszli na pomost. Twardy wyraz jego oczu złagodziło ciepło, gdy ich spojrzenia się spotkały.
— Cześć, Harry. — Głos Rona pozostał ten sam, mimo tego Harry miał wrażenie, że stoi naprzeciwko zupełnie obcego człowieka. Niebieskie oczy, badawczo prześlizgujące się po jego postaci, zdradzały mu wyraźnie, że Ron musiał odczuwać podobnie.
— Cześć — wyrzucił z siebie z wysiłkiem. Cała ta sytuacja wyglądała tak nierealnie. Czuł, jak coś mocno dławi go w gardle. Ignorując wyciągniętą ku niemu niezdarnie dłoń Rona, pochylił się nad nim, biorąc go w szybki, mocny uścisk.
Mina Rona odzwierciedlała zdumienie, gdy Harry cofnął się o krok, powoli przysiadając na deskach pomostu. Hermiona poszła za jego przykładem.
— Tak mi przykro, że cię to spotkało. — Słowa Rona były przytłumione, jakby wypowiadał je z najwyższym trudem. Harry potrzebował paru chwil, zanim zrozumiał, do czego nawiązywał przyjaciel. Już od kilku dni nie wracał świadomie myślami do nocy w kapliczce. Przygotowania do przyjęcia sprawiły, że po prostu nie miał na to czasu.
— Nic mi nie jest — usłyszał samego siebie. — Radzę sobie z tym. Jakoś.
— Najwyraźniej — wymamrotał Ron ledwo słyszalnie. — Skoro jesteś w stanie… — Wykrzywił się z niechęcią, nie kończąc zdania. Nie musiał. Aluzja do związku Harry’ego z Draconem była aż nadto czytelna.
Harry wyczuwał ziejącą między nimi przepaść — nie była nie do pokonania, lecz sam fakt, że istniała, napawał go smutkiem.
— Co dokładnie ci przeszkadza? — zapytał, akcentując każdą sylabę, usilnie starając się o swobodny ton. Ronowi z pewnością nie było łatwo zaakceptować zaistniały stan rzeczy. Harry miał wrażenie, że nie zna go już tak dobrze jak kiedyś. — To, że zacząłem sypiać z facetem, czy też to, że jest nim akurat Draco?
Zobaczył rumieniec, w ułamku sekundy zalewający policzki Rona, sam jednak pozostał absolutnie niewzruszony. Żadnego żaru, wstydliwie palącego w twarz. W międzyczasie nauczył się mówić o pewnych sprawach, nie czerwieniąc się przy tym jak piwonia. Była to jedna z tych zmian, które odbyły się nie bez udziału Dracona.
Ron otworzył i zamknął usta, nie wydając z siebie ani jednego dźwięku. Harry nie zamierzał pomóc mu w przełamaniu milczenia. Wreszcie Hermiona złagodziła sytuację swą godną podziwu dyplomacją.
— To Draco poprosił nas, żebyśmy tu przybyli, Harry. — Jej oczy pałały dziwnym blaskiem. — Właśnie jego list sprawił, że jesteśmy tu dziś przy tobie.
Minęło kilka sekund, zanim przyjął do świadomości znaczenie jej słów.
— Draco? — wyjąkał głupawo, wędrując spojrzeniem od Rona do Hermiony. — Ale dlaczego?...
Hermiona wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, podczas gdy Ron, wyraźnie zażenowany, wlepiał wzrok we własne kolana.
— Dał nam do zrozumienia, że jesteśmy tu potrzebni — powiedziała cicho. — I że nie można dalej sprawiać bólu ludziom, którzy nas kochają. — Rzuciła Ronowi krytyczne spojrzenie z ukosa, a Harry wyczuł, że ten temat musiał być powodem wielu ich sprzeczek.
Ron głośno wypuścił powietrze przez nos. Harry zauważył, że kolejne słowa nie przyszły mu z łatwością.
— Nie mogłem dopuścić, żeby któreś z was naraziło się na niebezpieczeństwo, by mnie chronić — powiedział drżącym głosem. — Taka kaleka jak ja byłaby wam tylko kulą u nogi. Nie moglibyście bronić się porządnie, gdybyście byli zmuszeni ciągle brać mnie pod swe skrzydła. Dlatego wolałem odejść i jak najbardziej ograniczyć nasze kontakty. Miałem nadzieję, że kiedyś przestaniecie aż tak za nami tęsknić — zakończył, z trudem przełykając ślinę.
Harry z największym wysiłkiem powstrzymał histeryczny śmiech. Trudno o bardziej typowego Rona: myślenie w tak uparty sposób pasowało do niego jak ulał. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo jego przyjaciel musiał przez cały czas cierpieć z powodu rozłąki. Rodzina zawsze była dla niego czymś, co w życiu liczyło się najbardziej.
— W ciągu ostatnich trzech lat nie było dnia, w którym bym za wami nie tęsknił — wyjaśnił zwięźle. — Życie byłoby z pewnością łatwiejsze, gdybyście zostali tu, na miejscu. Przede wszystkim łatwiejsze dla mnie.
Widział, jak Ron zaczyna szybko mrugać, odwrócił więc taktownie wzrok. Hermiona wstała bezszelestnie, podeszła do Rona i ujęła go za rękę, którą ten ścisnął, nie podnosząc oczu. A Harry nareszcie zrozumiał, że jedynie wsparcie Hermiony powstrzymało go od pogrążenia się w rozpaczy z tęsknoty za rodziną.
— Pokażemy to Harry’emu teraz? — zapytała Hermiona, zwracając się do Rona. — Czy jest jeszcze za wcześnie?
Zaintrygowany Harry uniósł wzrok. Ron wydawał się zmagać z sobą samym, w końcu powoli skinął głową.
— Ale na początek tylko jemu — zastrzegł. — Mogę na chwilę skorzystać z twojego ramienia, Harry?
Nieco zdezorientowany Harry pozwolił Hermionie podciągnąć się do góry, nie wiedząc naprawdę, co jego przyjaciele mogą mieć na myśli. Co zamierzali mu pokazać? Czy to możliwe, że?…
Nie odważył się dokończyć tej myśli, czując szalone walenie serca na widok Rona, mocno obejmującego Hermionę lewym ramieniem, prawe zaś kładąc mu na barku.
Potrzebował krótkiej chwili, by zareagować właściwie, po czym schwycił ramię przyjaciela, przytrzymując je mocno. Wspólnymi siłami podnieśli go z wózka na nogi.
Dopiero kilka sekund później Harry zorientował się, że przez cały ten czas wstrzymywał oddech. Sapnął, wypuszczając powietrze z płuc. Ron wprawdzie mocno schudł, ale jego ciężar nadał był dość solidny. Chwilę potem Harry’emu zrobiło się niespodziewanie lżej.
Twarz Rona wykrzywiał wysiłek i ból, kiedy mozolnie wysunął jedną stopę naprzód. Jego kroki były chwiejne, sztywne i męcząco powolne, co wcale nie umniejszało faktu, iż rzeczywiście szedł o własnych siłach.
Miejsce, w którym stali, dzieliło od końca pomostu zaledwie kilka metrów, ale minuty, których potrzebowali, aby tam dojść, zdawały się trwać całą wieczność. Żadne z nich nie wyrzekło ani słowa, zanim nie dobrnęli do celu. Ron zatrzymał się na chwilkę, z twarzą oblaną potem i oczami świecącymi dzikim triumfem. A potem roztrzęsione nogi ustąpiły pod jego ciężarem, opadł więc na deski, wspierany przez Harry’ego i Hermionę.
— Jak to możliwe? — zapytał Harry, bezgranicznie zdumiony i radośnie podniecony, czując ogarniający go żar euforii. — Jak to się stało, że możesz nagle poruszać nogami?
Ron zaśmiał się cicho, zamykając oczy i opierając się o ramię Hermiony.
— Mugolscy lekarze utrzymują, że to cud i wychwalają pod niebiosa najnowszą technikę — wytłumaczył, dysząc. — Sam jednak raczej przypuszczam, że to moc zaklęcia, które mnie trafiło, zaczna powoli słabnąć.
Harry gapił się na Rona, a myśli w jego głowie pędziły w szalonym korowodzie. Od nocy, w której z pomocą Dracona zburzył iluzoryczny świat Voldemorta, minęły niecałe trzy miesiące. Niemal wszyscy śmierciożercy z najbliższych mu kręgów zginęli.
— Wiesz, kto rzucił tę klątwę? — zapytał, marszcząc czoło.
Ron wykrzywił usta i wzruszył ramionami.
— Nie, nie mam pojęcia — wymamrotał. — Pamiętam ten dzień jak przez mgłę.
Harry powoli kiwnął głową. Właściwie było obojętne, czy Rona sparaliżowało zaklęcie Dołohowa, Rookwooda, Notta, Macnaira czy też samego Voldemorta. Każdy z nich w ten czy inny sposób odszedł, a wraz z nim czarna magia, którą się posłużyli.
Przyglądał się, jak Hermiona energicznym machnięciem różdżki z dziecinną łatwością z powrotem przenosi słabo protestującego Rona do wózka.
Harry objął kolana ramionami, wpatrując się wodę, z monotonnym, cichym pluskiem uderzającą o belki pomostu. Od strony tarasu dobiegły do nich dźwięki muzyki. Zdawało mu się, że tutaj, nad brzegiem jeziora, znajduje się w zupełnie innym świecie.
Było jeszcze o wiele za wcześnie, by porozmawiać o wszystkim, co zaszło od chwili wyjazdu Rona i Hermiony. Każde z nich wiedziało, że jedno popołudnie to za mało, by zniwelować trzy dzielące ich lata i gładko przejść do teraźniejszości. Harry nie przykładał jednak do tego zbyt wielkiej wagi. Nie spieszyło mu się.
Na jeden krótki, bezcenny moment po prostu absolutnie wystarczyło mu być w ich towarzystwie, z plecami opartymi o nogi Rona, z Hermioną siedzącą tak blisko, że bokiem wyczuwał jej ramię i udo, nie musząc zajmować myśli niczym prócz wdzięcznością za powrót przyjaciół.
Magiczną chwilę przerwało ciche, pobrzmiewające niechęcią westchnienie Hermiony.
— Powinniśmy pójść teraz do gości i zobaczyć się z twoją rodziną, Ron — stwierdziła rozsądnie. — Będzie lepiej, jeśli przestaniemy odkładać to na później.
Przez chwilę Ron sprawiał wrażenie, jakby zamierzał zaprotestować, w końcu jednak kiwnął głową, poddając się jej namowie.
— Pójdziesz z nami? — zwrócił się do Harry’ego z nadzieją w głosie.
Harry z łatwością wyobraził sobie, jak Molly i Artur zareagują na wytęskniony powrót syna. Dlatego też zdecydowanie potrząsnął głową.
— Dzięki, jedna wzruszająca scena powitalna to dla mnie aż nadto jak na jeden dzień — wymówił się z subtelną drwiną. — Poza tym muszę natychmiast, ale to natychmiast poważnie porozmawiać z pewną osobą.

***

Harry usłyszał, jak muzyka i wszelkie inne odgłosy dobiegające z tarasu urywają się jak ucięte nożem, sygnalizując mu, że Hermiona i Ron dotarli do reszty gości. Uśmiechając się w duchu, nie przerywał swej wędrówki. Coś podszeptywało mu, że Dracona nie ma w tej chwili wśród zgromadzonych tam osób. Nie pomylił się.
Odnalazł Malfoya na łączce za przybudówką, między starymi drzewami owocowymi. Widok, który się przed nim pojawił, był tak niecodzienny, że na kilka chwil zatrzymał się jak wryty i patrzył szeroko otwartymi oczami, niezdolny do opanowania cisnącego się na usta uśmiechu.
Draco stał za huśtawką, kupioną niedawno z myślą o Claire, która nie omieszkała z niej skwapliwie skorzystać.
— Wyżej! — krzyczała rozbrykana, rudowłosa, wystrojona w białą sukienkę dziewczynka, piszcząc z zachwytem, gdy Draco spełnił jej życzenie, mocniej popychając huśtawkę.
Był to obraz pełen idealnej harmonii, a zarazem boleśnie przypominający Harry’emu o tym, że nigdy nie będą mieli z Draconem własnych dzieci.
— Wygląda na to, że byłbyś całkiem dobrym ojcem — wymknęło mu się mimowolnie, zanim zdążył w ogóle przemyśleć własne słowa.
Zaskoczony Draco drgnął i błyskawicznie obrócił się ku niemu. Gdy tylko rozpoznał Harry’ego, jego mina złagodniała.
— Możliwe — odparł miękko po krótkiej chwili wahania. Harry’emu wydawało się, że Draco dokładnie wiedział, co właśnie chodziło mu po głowie, że posiadał zdolność przejrzenia go na wylot. Bo cóż innego mogło zmusić go do tego, by napisać do Rona i Hermiony, namawiając ich na powrót, gdyby nie wiedział, ile znaczą dla Harry’ego jego najbliżsi przyjaciele?
Lekki wietrzyk rozwiał starannie ułożone włosy Dracona, ostatecznie burząc mu fryzurę i zdmuchując kilka kosmyków na twarz. Czy chwila, w której Harry przestanie czuć magiczną siłę przyciągania Dracona kiedykolwiek nadejdzie? Nie był w stanie zaprzeczyć temu z całą pewnością.
Zagadkowe, elektryzujące napięcie między nimi nie straciło na sile, wręcz przeciwnie, zdawało się narastać z każdym krokiem, który Draco robił w jego kierunku. Harry poczuł łaskotanie w żołądku i czubkach palców, gdy Malfoy zatrzymał się w końcu z twarzą oddaloną o zaledwie kilka centymetrów od jego własnej.
Draco ani przez chwilę nie spuścił z niego wzroku. Leciutki, pełen oczekiwania, niedający się przegonić uśmiech nadal tańczył na wargach Harry’ego.
— Chcesz pocałować wujka? — odezwał się piskliwy, zaciekawiony dziecięcy głosik, brutalnie sprowadzając Harry’ego do rzeczywistości. Stojąca obok Claire skubała go przybrudzonymi paluszkami za rękaw, a jej błękitne, szeroko rozwarte oczy spoglądały to na niego, to na Dracona.
Harry uświadomił sobie, że na chwilę zupełnie zapomniał o jej istnieniu. Przeniósł wzrok na lekko kołysząca się, opuszczoną huśtawkę.
Nie przyszło mu łatwo zapanować nad uśmiechem i zwrócić się do Claire z poważną miną.
— Tak, chyba chcę — odpowiedział, ciesząc się w duchu, że ani Fleur, ani Billa nie było w pobliżu.
Na czole małej pojawiło się kilka rozkosznych zmarszczek, świadczących o ostrym wysiłku umysłowym.
— To nie ożenisz się z ciocią Ginny? — zapytała wreszcie z wahaniem.
Harry odetchnął powoli, przykucając tak, by znaleźć się na jednym poziomie z Claire.
— Nie — odparł cicho. — I gdybym miał kiedykolwiek brać z kimś ślub, to tylko z Draconem. — Coś powstrzymało go przed spojrzeniem Malfoyowi w twarz, gdy wypowiadał te słowa. Wolał wpatrywać się w słodki dołeczek w podbródku dziewczynki.
Claire podparła dłonie o biodra, spoglądając na niego spod przymrużonych powiek, wyglądając przez chwilę jak miniaturowe wydanie Molly.
— No to musisz mi obiecać, że i tak pozostaniesz moim wujkiem — zażądała rezolutnym, niedopuszczającym sprzeciwu głosem.
Harry roześmiał się w obliczu takiej logiki, niemającej jednak najmniejszego wpływu na jego odpowiedź.
— Obiecuję — oświadczył uroczyście.


Koniec rozdziału trzydziestego piątego


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz