środa, 24 lipca 2013

Rozdział 23




Bądź ostrożny z moimi uczuciami.
Nie zapominaj, że nadal są kruche jak szkło.



Co zrobił? — Draco obrócił się, szeroko otwierając oczy i patrząc na niego w kompletnym zdumieniu. — Chyba żartujesz!
Dłonie Blaise’a automatycznie złapały za drabinę, na której stał właśnie jego najlepszy przyjaciel, chwiejącą się teraz lekko pod wpływem nagłego ruchu. Przymknął krótko oczy, wzdychając cicho.
— Na pewno nie żartowałbym sobie na takie tematy — odparł z wymuszonym spokojem.
Spojrzenie Dracona zaiskrzyło się w sposób, który niezbyt się Zabiniemu spodobał.
— Co dokładnie chciał wiedzieć?
Nigdy w życiu nie przyznałby się do tego otwarcie, ale ponowna retrospekcja pytań Pottera napełniała go głębokim zażenowaniem. Szczególnie tu, w hogwarckiej bibliotece, gdzie w każdym ciemnym zakamarku mogła czyhać pani Pince, Filch albo pierwszy lepszy ciekawski uczeń, podsłuchując ich bezczelnie.
— Przykładowo to, z jakich powodów już ze mną nie sypiasz. — Niespodziewanie dla siebie samego udało mu się zachować zwykły, ironiczno-sarkastyczny ton.
Draco oniemiał na kilka chwil. Wreszcie kąciki jego ust zaczęły drgać, ale jeszcze zanim można byłoby zinterpretować ich układ jako uśmiech, ponownie zwrócił się ku rzędom regałów, sięgając po kolejny tom. Zdradzało go jedynie dygotanie ramion.
— Najwyraźniej nieźle cię to bawi, co? — zapytał Blaise nieco kwaśnym tonem, podając mu następną książkę.
Draco wydał z siebie zduszony chichot.
— Przepraszam — usprawiedliwił się niezbyt przekonująco, szczerząc się do Zabiniego. — Po prostu nie spodziewałem się, że sięgnie po tak drastyczne środki.
— Złamał prawo — zauważył Blaise ostro, bezwiednie zaciskając pięści.
— I co, chcesz go teraz oskarżyć? — skontrował Malfoy złośliwie, unosząc brew.
Blaise zrobił głośny wydech, najwyraźniej zamierzając potraktować to pytanie jako retoryczne. W zamyśleniu kontemplował rozbawioną minę Dracona.
— Podoba ci się to, prawda? — zapytał niezbyt głośno, mrużąc oczy. — Podoba ci się, że Potter jest zazdrosny.
Jego najlepszy przyjaciel, niczym nie przejęty, jedynie się uśmiechnął.
— To ty tak uważasz — odparł niewzruszenie.
Wszystko było tak dziwnie obce i nierzeczywiste. Ciemne rzędy półek z książkami. Przytłumione światło. Lekko stęchła woń starego pergaminu i skóry. A przede wszystkim twarz Dracona.
— Zmieniłeś się — zauważył Blaise cicho, próbując zignorować ból, palący mu wnętrze. — Chyba przestaję cię poznawać. Sama ta twoja praca tutaj — rozłożył ramiona, wskazując na regały Działu Ksiąg Zakazanych. — Dlaczego to robisz? Czy stara Pince nie potrafi sama posortować swych książek?
Draco skamieniał na moment, lecz po chwili ruszył z miejsca, schodząc kilka szczebli, zanim nie usiadł na jednym z nich. Ich twarze znalazły się teraz na jednym poziomie. Oczy Malfoya migotały gniewnie.
— Blaise, czy ty nie rozumiesz? Przecież ja umieram z nudów — wyrzucił przez zaciśnięte zęby. — Dumbledore każe mi zamykać się w mieszkaniu. Nie mogę dłużej szpiegować dla Zakonu, nie mam już dla niego żadnej wartości. Więc co mam innego do roboty? — Przeczesał palcami starannie ułożone włosy, oddychając pospiesznie. — Pani Pince zapytała mnie dziś rano, czy mógłbym jej pomóc w katalogowaniu ksiąg o eliksirach, bo mam o nich więcej pojęcia niż ona. I wiesz co? To było jedyne zasrane, radosne wydarzenie w tym gównianym tygodniu! — Blaise nie odpowiedział, zdolny jedynie do niemego gapienia się na Dracona, który z kolei nie wyglądał na kogoś, kto owej odpowiedzi oczekuje. — Od tego strasznego dnia pod koniec sierpnia moje życie legło w gruzach. A ta dziwna sprawa z Harrym wcale nie poprawia sytuacji — zniżył głos, wpatrując się w Blaise’a chłodnymi, szarymi oczami i dziwnie wykrzywiając wargi. — Zgwałciłem go. Nawet jeśli tego nie chciałem, to i tak pozostaję winny. Każdego ranka, gdy patrzę w lustro, moje odbicie mi o tym przypomina. Możesz sobie wyobrazić, co to za uczucie? — Przez chwilę w jego wzroku migotała rozpacz. Potem zamknął oczy i z westchnieniem ukrył twarz w dłoniach.
Blaise poczuł chłód chwytający go za trzewia. Rzadko widział Dracona przeżywającego takie emocje jak teraz. Nie wiedział, co zrobić z ogarniającą go bezradnością ani co począć ze swymi rękami.
— Mogę… — zaczął, odchrząkując z zakłopotaniem, po czym machnął lekko dłonią w niepewnym geście. — Czy mogę ci jakoś pomóc?
Draco uniósł głowę, prychając cicho, niemal z rozbawieniem.
— Pomóż mi układać książki — poprosił w końcu po chwili milczenia. — Inaczej nie skończę przed jutrzejszym porankiem. — Wstał i pospiesznie wspiął się po drabinie, spoglądając wyczekująco z góry na Zabiniego.
Ręce Blaise’a trzęsły się lekko, gdy sięgał po leżący na stole, opasły tom, zatytułowany „Niezwykle silne eliksiry”. Zamiast jednak podać go Draconowi, wbił wzrok w pożółkły napis na okładce, wpatrując się w niego tak długo, aż litery zaczęły rozmywać mu się przed oczami.
Od dawna odczuwał ból kłujący mu wnętrze, choć z biegiem czasu jego intensywność zelżała. Nie był tym, kogo Draco pożądał. Prawdopodobnie nigdy nim nie będzie.
— Jak długo jeszcze chcesz negować to, że coś do niego czujesz? — Mimo wielkich starań nie udało mu się pozbyć resztki melancholii z głosu. Nie patrzył na Dracona, ale wyraźnie czuł na sobie jego spojrzenie.
— Tak długo, jak to będzie konieczne — odpowiedział Malfoy łagodnie.
Blaise uniósł głowę, zdziwiony, gdyż spodziewał się stanowczego odparcia zawartej w pytaniu insynuacji. Ale Draco nie zrobił mu tej przyjemności, spoglądając na niego z niezwykłą powagą.
— Nie będziesz próbował mścić się na Harrym za ten numer z Veritaserum, prawda? — W szarych, zazwyczaj chłodnych oczach pojawiło się coś miękkiego, proszącego, coś, co jednoznacznie dawało Zabiniemu do zrozumienia, że w porównaniu z Potterem nie miał żadnych szans. Księga w jego ręce zaczęła nagle ważyć całe tony.
— Naprawdę myślisz, że mógłbym to zrobić? — odparł, unosząc brew.
Jego najlepszy przyjaciel roześmiał się cicho.
— Szczerze? — zapytał, podpierając podbródek na dłoni i udając, że musi się przez chwilę zastanowić. — Tak — rzekł w końcu, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Ten uśmiech był dziwnie zaraźliwy. Nagle wszystko było tak, jak zawsze. Poczucie obcości rozwiało się w powietrzu. Blaise odetchnął z wielką ulgą.
— Obawiam się, że znasz mnie za dobrze — odpowiedział, odwzajemniając uśmiech.


***


— Harry, pospiesz się! — Brązowa czupryna Terry’ego wyjrzała zza drzwi łazienki. — Zaraz spóźnimy się na zebranie.
— Już idę — odmruknął zamyślony, przeczesując dłońmi włosy i próbując przygładzić je choć odrobinę, po czym wreszcie, jak zwykle zresztą, pogodził się z bezsensem tej czynności. Z westchnieniem opuścił ramiona, gapiąc się w lustro. Na to niedzielne popołudnie zwołano spotkanie członków Zakonu Feniksa. Harry nie mógł zaprzeczyć, że odczuwa tremę. A nawet więcej niż tremę.
Siedział w łazience od ponad pół godziny, guzdrząc się i próbując w każdy możliwy sposób odwlec czas wyjścia. Ale Terry, który niczego nie znosił tak bardzo jak niepunktualności, okazał się bezlitosny.
— Na pewno nie będzie tak strasznie, jak myślisz — pocieszał Harry’ego, rzucając mu nieokreślone spojrzenie z ukosa, gdy szykowali się do aportacji. — Ginny spotkałbyś najpóźniej jutro w biurze. A Draconowi nie możesz przecież schodzić z drogi do końca życia.
Te słowa sprawiły, że skurcz w żołądku przybrał na sile. Wiedział, że Terry ma rację. Co nie zmieniało jednak faktu, że na samą myśl o czarodziejach i czarownicach, zebranych w kwaterze głównej i zerkających na niego i Dracona ciekawskim wzrokiem, robiło mu się niedobrze.
Callander Square przywitał ich szarym niebem i drobną mżawką, jak przystało na typowy, styczniowy, londyński dzień. Harry, dygocząc z chłodu, postawił kołnierz płaszcza, gdy kroczył za Terrym, przedzierającym się z różdżką w dłoni przez zdziczały, noszący pozory niepokonanej przeszkody żywopłot. Otaczał on teren posiadłości głównej kwatery Zakonu, chroniąc budynek przed wzrokiem mugoli.
— Niemal jak zamek Śpiącej Królewny — mruknął Harry ponuro, ostrożnie stąpając za Terrym. Za jego plecami ściany żywopłotu znów przyległy do siebie, niczym ściśnięte niewidzialną ręką.
Terry roześmiał się beztrosko.
— Nie mam nic przeciwko temu, o ile nie muszę budzić żadnych księżniczek ze snu pocałunkami.
Dom był niewielki, sprawiał jednak bardzo przytulne wrażenie. Podobno należał kiedyś do mugolskich dziadków Tonks, która zwykła była nazywać go czule „domkiem Baby Jagi”. Z komina ulatywał dym, a bluszcz malowniczo wspinał się po murach, akcentując szarość nagich drzew i krzewów pojedynczą plamą zieleni.
Już w sieni uderzyło w nich ciepło ognia. Harry poczuł, jak napięcie w mięśniach lekko ustępuje.
Niektórzy z członków Zakonu byli już na miejscu. Molly i Tonks krzątały się po kuchni, szykując herbatę i kanapki. Obie pozdrowiły ich pogodnie i z całkowitą swobodą, z czego Harry szybko wywnioskował, że Ginny nie zdradziła dotąd matce szczegółów ich konfliktu. Nie mógł przyjąć tego inaczej niż z ulgą.
W salonie zebrali się Artur, Bill, Hestia, Remus, Szalonooki Moody i inni czarodzieje, którym Harry nie poświęcił większej uwagi. Jego spojrzenie niemal natychmiast przylgnęło do jasnowłosego mężczyzny, siedzącego samotnie obok kominka w przeciwnym rogu pokoju i najwyraźniej bez reszty pochłoniętego lekturą Proroka. Harry poczuł, jak serce zaczyna walić mu przyspieszonym rytmem. Miał nadzieję, że nikt nie zauważy jego zdenerwowania.
Rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie ostatnie zebranie Zakonu, w którym brał udział. Było to pewnego deszczowego dnia na początku sierpnia. Starali się wtedy wraz z Draconem schodzić sobie wzajemnie z drogi, na ile to było możliwe, a gdy nie udawało się uniknąć kontaktu, poprzestali na wymianie zaledwie paru słów. Żaden z nich nie miał wówczas pojęcia, że wkrótce wszystko zmieni się diametralnie. Harry doznał nagle nieracjonalnego wrażenia, jakby ten dzień wydarzył się wczoraj.
Malfoy uniósł głowę, jakby czując, że jest obserwowany. Jego mina była jak zwykle nieprzenikniona i obojętna. Przywitał Harry’ego nieznacznym skinieniem, chłodnym i zdystansowanym, tak jak zwykł to czynić przy podobnych okazjach. Jedynie ulotny, ironiczny uśmiech, wyginający mu usta, dał Harry’emu pewność, że ma dziś przed sobą zupełnie innego Dracona niż pięć miesięcy temu.
Jego podbrzusze zareagowało znajomym skurczem, pojawiającym się zawsze na widok tego uśmiechu. Odwzajemnił go trochę bezradnie, po czym pospiesznie odwrócił się ku reszcie zebranych. Tylko po to, by spojrzeć prosto w twarz Ginny, która nagle wyrosła u jego boku.
Gwar głosów w tle zamienił się w pozbawiony znaczenia szum. Przez kilka uderzeń serca wszystko zdawało się rozpływać mu się przed oczami, jedynie twarz Ginny pozostawała całkiem wyraźna. Piegi na jej bladej skórze. Delikatnie zaczerwienienie nosa, świadectwo niewyleczonego do końca przeziębienia. Chłód w jej niebieskich oczach, gdy oderwała wzrok od Harry’ego, spoglądając ponad jego ramieniem na Dracona. Ten wzrok sprawił, że wszystko w nim zamarzło.
— Możemy przez chwilę porozmawiać na osobności? — zapytała spokojnym głosem. Nie było w nim nic z zimna, widocznego w jej oczach.
— Jasne, czemu nie? — odchrząknął Harry nerwowo, czując na sobie spojrzenie Dracona, gdy wychodził z Ginny na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Nagła cisza niosła ze sobą coś niepokojącego. Każda cząstka jego ciała drżała w napięciu.
— Dziękuję za sowę z życzeniami powrotu do zdrowia — zaczęła Ginny powoli, podczas gdy jej palce bawiły się frędzlami czerwonego, zawiniętego wokół szyi szala. — Musiałam przeziębić się w Sylwestra. W poniedziałek rano złapała mnie grypa i trzymała przez okrągły tydzień. — Wzruszyła szczupłymi ramionami, nie spuszczając z niego oczu.
Zdobył się na kiwnięcie głową.
— Przykro mi — odpowiedział cicho, spoglądając na czubki własnych butów. Jego słowa zdawały się odnosić do każdej sytuacji, do jej choroby i do tego, że zranił ją, choć była kimś, kogo absolutnie zranić nie zamierzał. Dalsze słowa były zbędne. Wiedział, że to rozumiała.
— Nie musi być ci przykro. Ostatecznie to ja coś sobie wmawiałam. — Spojrzała mu prosto w oczy. Chłód w jej spojrzeniu przepadł bez śladu. — Jakoś się… z tym pogodzę. Jakoś tam. Chociaż na pewno będę potrzebowała na to sporo czasu. — Smutny uśmiech zagościł na jej ustach. — Obawiam się jednak, że podobnie jak ty nie mam zamiaru rezygnować z najlepszego przyjaciela — dodała po chwili z lekkim wahaniem.
Musiało upłynąć kilka chwil, zanim pojął znaczenie jej słów i zawartą w nich propozycję pojednania, nadzieję, że między nimi nie zmieni się nic, a zranione uczucia zostaną kiedyś uleczone. Z radością stwierdził, że napięcie opuszcza jego ciało, ustępując fali ciepła. Przez moment chciał wziąć ją w ramiona i przytulić, ale zdecydował, że było jeszcze za wcześnie na podobne gesty.
— Zanim zapomnę: mam tu coś dla ciebie. — Ginny sięgnęła do torebki, wyjęła z niej kopertę i podała ją Harry’emu. — Od Hermiony i Rona — uzupełniła tytułem wyjaśnienia. — Oddaj go mojej mamie, gdy już przeczytasz.
Bez słowa obracał w palcach gładki, chłodny papier, z bijącym sercem wpatrując się przez dłuższą chwilę w wyraźne, staranne pismo Hermiony i kanadyjski znaczek pocztowy. Wreszcie udało mu się unieść głowę i spojrzeć na Ginny.
— Dziękuję — wyszeptał, dziwnie wzruszony.
Odpowiedziała mu krótkim uśmiechem, zostawiając go samego.
Powoli opadł na stopień schodów, z najwyższą ostrożnością rozwinął list i zaczął czytać.


Vancouver, 2 stycznia 2004

Kochani,

wiemy, że kazaliśmy Wam miesiącami czekać na ten list. Przepraszamy z całego serca, że trwało to tak długo. Nawet nasze świąteczno-noworoczne życzenia przychodzą do Was w tym roku ze spóźnieniem. Trudno jest nam je nawet wymówić w tych ciężkich, ponurych czasach. Słowa nie potrafią oddać okropieństwa dni, w których żyjemy, tracą swe znaczenie w ich obliczu. Wystarczy, iż powiemy Wam, że myślimy o Was bez przerwy, nie tracąc nadziei, że wszyscy, których kochamy, bez szwanku przeżyją tę wojnę.
Z ulgą przyjęliśmy wiadomość, że wszyscy czujecie się mniej lub bardziej dobrze. Wieść o tym, co spotkało Harry’ego, wstrząsnęła nami do głębi. Nie tracimy wiary, że wraz z upływem czasu jego stan się poprawi, a rany na duszy zagoją się pewnego dnia bez śladu.
Powodem naszego długiego milczenia była podróż na Florydę, gdzie Ron został poddany terapii w mugolskiej klinice. Celem zabiegów było pobudzenie uszkodzonej tkanki nerwowej w mięśniach przy użyciu kontrolowanych wyładowań elektrycznych. Zasadniczo nie robiliśmy sobie większych nadziei na widoczne efekty, choć zawsze pozostają jakieś oczekiwania, których nie potrafimy się całkowicie pozbyć. Przez wiele tygodni przechodziliśmy od jednej skrajności do drugiej, przez nadzieję do obawy, co nas bardzo wymęczyło i nie pozostawiło czasu na jakiekolwiek inne zajęcia. Nawet Wy, nasza rodzina i najlepsi przyjaciele, zeszliście na dalszy plan.
Od Bożego Narodzenia Ron notuje rzeczywiście pewne postępy. Pod koniec terapii był w stanie odróżnić na prawej nodze ciepło od zimna. Być może wydaje się to Wam drobniutką, nic nieznaczącą poprawą, ale dla nas graniczy niemal z cudem. Ron zaczyna już nawet wierzyć, że pewnego dnia znowu będzie mógł chodzić. A ja jestem przeszczęśliwa, że nareszcie wyrwał się z letargu, w którym tak długo tkwił.
Kilka dni temu wróciliśmy do domu i odpoczywamy od męczącego pobytu w klinice. Druga część terapii jeszcze przed nami.
Mamy nadzieję, że mimo naszej nieobecności spędziliście te święta radośnie. Dziękujemy za olbrzymią paczkę, którą nam przysłaliście. Myślimy o Was nieustannie, uważajcie na siebie i bądźcie ostrożni we wszystkim, co robicie z własnej woli lub zmuszeni przez los.
Ściskamy każdego z Was z osobna, w nadziei na rychłe spotkanie,

Ron i Hermiona



Potrzebował dłuższej chwili, by wrócić myślami do teraźniejszości. Jego ręce, trzymające kartkę wypełnioną słowami Hermiony, dygotały, gdy opierał je o kolana. Oczami wyobraźni ujrzał nagle jej uśmiechniętą twarz. A może widział ją przez cały ten czas, gdy czytał list? Wydawało mu się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Niepowstrzymana tęsknota za przyjaciółmi zalała go obezwładniającą falą, pociągając za sobą w bolesną otchłań.
Poderwał się pospiesznie ze schodów, wsuwając list do kieszeni i wypadł na zewnątrz jak burza. Dopiero za drzwiami, na przejmującym, styczniowym chłodzie, udało mu się powoli uspokoić szalejące emocje. Mżący deszcz nie przeszkadzał ani trochę. Nabrał głęboko powietrza.
Z jednej strony odczuwał ulgę, że oboje czuli się dobrze i że istniało racjonalne wyjaśnienie ich długiego milczenia. Niestety, nie potrafił stłumić jednoczesnego rozczarowania tym, że w nabliższej przyszłości nie zanosi się na ponowne spotkanie. A przynajmniej dopóki trwa wojna i dopóki istnieją obawy, że mogliby naprowadzić śmierciożerców na trop Rona i Hermiony.
Ciche skrzypnięcie drzwi wyrwało go z ponurej zadumy. Nie obrócił się, przekonany, że to Ginny wyszła przed dom, by sprawdzić, co się z nim dzieje.
Ale wymruczane ciepłym, niskim głosem „hej” absolutnie nie mogło pochodzić z jej ust. Gwałtownie okręcił się na pięcie.
Draco patrzył na niego z ukosa, stojąc z przechyloną głową i rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie płaszcza. W jego oczach migotały łobuzerskie iskierki, a niesforny kosmyk włosów opadał na czoło.
Harry poczuł nieodpartą chęć, by odgarnąć go z twarzy Dracona. Opuszki palców zamrowiły mu nieznośnie. Zdołał się jednak w ostatniej chwili powstrzymać, bojąc się ciekawskich spojrzeń rzucanych im z jasno oświetlonych okien.
— Znowu się pogodziliście? — zapytał Malfoy ostrożnie, przerywając pełną napięcia ciszę.
Mrowienie podpełzło wyżej, rozchodząc się przez ramiona po całym ciele. Bliskość Malfoya przyprawiała Harry’ego o tremę, choć nie potrafił powiedzieć, dlaczego.
— Tak mi się wydaje — odparł, unosząc głowę i napotykając wzrok Dracona. I w tym samym momencie ogarnęło go wrażenie, że traci grunt pod nogami.
Obojętność, goszcząca zwykle na twarzy byłego Ślizgona, rozpłynęła się nagle bez śladu. Teraz jego rysy były miękkie i dziwnie wrażliwe. Wszystko, co między nimi zaszło, złe i dobre, przez nieskończenie długie sekundy przewijało w jego oczach niczym ruchome obrazy.
Harry’emu wydawało się, że ktoś postawił przed nim lustro. Ale zamiast odskoczyć z przerażeniem, został tam, gdzie był, zaskoczony i zafascynowany jednocześnie.
Napięcie między nimi zgęstniało, sprawiając, że otaczające ich lodowate, zimowe powietrze zdawało się niemal trzeszczeć. W tej samej chwili Harry’ego jak obuchem uderzyło nagłe odkrycie: ich wzajemny stosunek nie mógł opierać się wyłącznie na samym pożądaniu. Kryło się za nim coś więcej. Wiedział o tym, choć uczucie to nie dawało się w żaden sposób sprecyzować.
— Tęsknię za tobą — wyrzucił z siebie te słowa, zanim jeszcze zdążył pomyśleć, czy w ogóle wypadało coś takiego powiedzieć. Bliskość i zaufanie, które dzielili ze sobą przy Grimmauld Place przepadło, a bezmiar tej straty z każdą minutą bolał go coraz dotkliwiej.
Zauważył zdumienie we wzroku Dracona. Wiatr powiał chłodniej, plącząc zwilgotniałe już, jasne kosmyki na jego czole.
W przelotnym momencie słabości Harry niczego nie pragnął tak bardzo jak tego, by Draco pokonał dzielący ich dystans i zamknął go w ramionach. Zdawał sobie sprawę, że było to niemożliwe. Był pewien, że wykrzyczane przez Harry’ego „nigdy więcej mnie nie dotykaj” nadal pobrzmiewa w uszach Dracona.
Draco nie zdążył odpowiedzieć. Żywopłot ponownie utworzył przejście i magiczna chwila między nimi zgasła jak zdmuchnięta świeca. Albus Dumbledore i Minerwa McGonagall, z twarzami rozjaśnionymi radością z powodu spotkania, nadciągali wyłożoną kamieniami ścieżką ogródka.
— Nie chcą was wpuścić? — zapytał Dumbledore z uśmiechem zaraz po przywitaniu, przypatrując im się uważnie swymi przenikliwie niebieskimi oczami.
Harry zauważył, że czerwieni się pod tym wzrokiem, po raz kolejny nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że dyrektor jest w stanie zajrzeć mu prosto w głąb duszy i odczytać ukryte w niej najskrytsze myśli. Mimo tego zdobył się na uśmiech.
— Cieszymy się, że wrócili panowie do Zakonu — dodała Minerwa z niemal uroczystą powagą, ściskając im dłonie i obdarzając ciepłym spojrzeniem.
Samotna wrona wylądowała łagodnie na gałęzi nagiego, rosnącego w samym sercu ogrodu dębu i wydała z siebie przenikliwy, ochrypły skrzek. Jej głos odbił się dygoczącym echem po całym ciele Harry’ego.
— Dlaczego nie wchodzicie? — Dumbledore uśmiechnął się dobrodusznie i otworzył drzwi. — Wydaje mi się, że czuję zapach przepysznych kanapek Molly, tych z ogórkami — powiedział, wchodząc za Minerwą do domu i puszczając do nich oko.
Przez chwilę stali z Malfoyem w szarości zmierzchu, pozwalając mżawce osiadać na ich ubraniach, tak naprawdę nie czując zimna ani wilgoci. Draco obdarzył go długim spojrzeniem. Jego uśmiech miał w sobie coś bolesnego.
— Chodź — szepnął, wskazując zapraszającym gestem dłoni na otwarte drzwi, po czym wszedł do środka.
Harry nie od razu poszedł jego śladem. Stopy odmówiły mu posłuszeństwa, jakby wrosły w przemoczony, piaszczysty grunt. Wrona przyglądała się mu, zuchwale przechylając łebek, a po chwili rozłożyła skrzydła, majestatycznie unosząc się w powietrze. Harry śledził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za dachami domów.
Żołądek ścisnął mu się na myśl o tym, że to właśnie on będzie musiał zrobić pierwszy krok. Nie Draco, ale właśnie on. Zamknął oczy, wsłuchując się w szum deszczu i krwi tętniącej mu w uszach, zadając sobie bez przerwy pytanie, skąd, na Merlina, ma wziąć na to odwagę.


***


Przejrzawszy po raz trzeci już tego wieczoru dzisiejszą gazetę, sfrustrowany Draco odrzucił Proroka na bok, oparł głowę o brzeg kanapy i wbił wzrok w sufit.
Od ostatniego zebrania Zakonu przy Callander Square minął już tydzień. Każdy z członków otrzymał nowe, konkretne zadania, mogące się przyczynić do wzmocnienia oporu. Jedynie on stanowił wyjątek. Jego zadaniem pozostało ukrywanie się, czekanie i unikanie wpadnięcia śmierciożercom w łapy.
Westchnął i podniósł się z kanapy. Podszedł do okna i wyjrzał na ciemną, tchnącą beznadzieją ulicę. Deszcz stukał nieustannie o przybrudzone szyby, zamazując mu widok. Był styczeń, dlaczego więc nie mógł przynajmniej padać śnieg?
Mimo że nie miał zbytniej ochoty przemoknąć do suchej nitki, spacer w deszczu wydawał się być lepszą perspektywą niż spędzenie kolejnego wieczoru w czterech ścianach, które już dawno traktował jak więzienie. Znacznie gorsze od tego przy Grimmauld Place.
Draco nie zwlekał długo. Ruszył ku wyjściu, sięgając po drodze po wiszący na wieszaku płaszcz i po leżące na stoliku klucze. Zamaszyście otworzył drzwi, zamierając w połowie ruchu. Na progu stał ktoś, kogo przenigdy nie spodziewałby się tu zastać. W jednej chwili serce załomotało w nim jak szalone.
Skapująca z włosów Harry’ego woda zdążyła już utworzyć na podłodze niewielką kałużę. Były Gryfon próbował się uśmiechać, co zawodziło jednak na całej linii.
Draco wyrwał się z odrętwienia.
— Na Merlina, jesteś kompletnie przemoczony — zauważył niezbyt błyskotliwie. Nie zastanawiając się długo, schwycił Harry’ego za ramię, wciągając go do wnętrza mieszkania. Potter nie stawiał żadnego oporu.
Drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem. Przez kilka sekund stali w korytarzu, milcząc i unikając patrzenia sobie w oczy, dopóki napięcie nie nabrało nieznośnej intensywności.
— Zamierzałeś właśnie wyjść? — zapytał Harry zachrypniętym głosem, wskazując na płaszcz przewieszony przez ramię Dracona.
Draco gorączkowo potrząsnął głową, ponownie umieszczając płaszcz na wieszaku.
— Nie — odpowiedział pospiesznie, czując, że jego własny uśmiech jest równie sztywny jak Harry’ego. — Teraz już nie.
Deszczówka nadal uderzała cichymi pacnięciami o sfatygowane, pokrywające podłogę linoleum.
— Przepraszam — wymamrotał Harry niewyraźnie, spoglądając na swe mokre ubranie i unosząc ręce. W jego oczach pojawił się cień desperacji. — Ale ja… — urwał, patrząc w bok i oddychając gwałtownie.
Do Dracona dotarło, jak ciężko było Harry’emu tu przyjść. Zaczął się zastanawiać, jak długo musiał już stać na zimnej klatce schodowej, najwyraźniej zbyt przepełniony obawą, by pokonać ostatnie opory i zdobyć się na zapukanie do drzwi. Drżenie jego ciała zdradzało, jak bardzo musiał przemarznąć.
— Powinieneś wziąć gorący prysznic, inaczej się przeziębisz — zadecydował Draco, nie dając mu najmniejszej okazji do złożenia protestu i kierując się prosto do łazienki w nadziei, że Harry pójdzie jego śladem. A Harry, choć z pewnym ociąganiem, rzeczywiście to zrobił.
— Tam jest szampon, mydło i ręczniki — Malfoy wskazał na półkę wbudowaną w niszę. — Dam ci coś z moich ubrań, nosimy mniej więcej ten sam rozmiar.
— Dzięki — mruknął Harry, wyraźnie zakłopotany. Nie uczynił ani jednego gestu, by pozbyć się przemoczonych rzeczy.
Ostatniego wspólnego wieczoru przy Grimmauld Place, nie tak dawno temu, kąpali się razem w olbrzymiej wannie. Samo to wspomnienie wystarczyło, aby policzki Dracona oblał żar. Ale tutaj, w tej ciasnej łazience wyłożonej niemodnymi, zielonymi kafelkami, myśl o wspólnym prysznicu wydała mu się czymś zupełnie potwornym. Obiecał sobie przecież, że uszanuje stan totalnego emocjonalnego chaosu, w jakim znajdował się Harry. Wiedział, że potrafi dotrzymać obietnicy. Choć z pewnością nie przychodziło mu to łatwo.
Rzucił Harry’emu pocieszający uśmiech, a potem opuścił łazienkę, starannie zamykając za sobą drzwi.
Gdy znalazł się z powrotem w pokoju, jego wymuszone opanowanie załamało się w jednej chwili jak domek z kart. Odgłos szumiącej wody przywołał na myśl obrazy, które w tej chwili były bardziej niż niepożądane: wizje mokrej, lśniącej skóry Harry’ego, tak nieskończenie miękkiej pod dotykiem jego palców.
Z jękiem opadł na rozłożystą sofę, zagrzebując twarz w puchatej poduszce. Czego, na Merlina, Harry u niego szukał? Czy chciał kontynuować tę dziwną rozmowę, przerwaną tak nagle tydzień temu nadejściem Dumbledore’a i McGonagall?
Nie potrafił dojść do żadnego wniosku. Ale zamiast dłużej zastanawiać się nad przyczyną niespodziewanej wizyty Harry’ego, zerwał się momentalnie na nogi, przypominając sobie, że rola gospodarza wymaga od niego jeszcze paru innych czynności.
Prawdę mówiąc gość był miłym urozmaiceniem jego samotności. Kilkoma ruchami przygotował suche ubranie dla Harry’ego, wybrał odpowiedni kanał magicznego radia, wyjął butelkę wina i paczkę ciastek, rozpalając na koniec ogień w kominku. Wreszcie rozejrzał się niezdecydowanie po pokoju. Może ogień był jednak przesadą? A czy muzyka nie mogłaby ujść za zbyt romantyczne tło? W końcu Harry’emu nie powinno nawet przyjść do głowy, że Draco mógłby chcieć zaciągnąć go do łóżka!
Drgnął, gdy poczuł łagodny dotyk dłoni na swoich ramionach. W ferworze przygotowań nie zauważył, że szum wody ucichł już jakiś czas temu. Zdumiony obrócił się do Harry’ego, rejestrując z przerażeniem, że ten nie miał na sobie nic prócz ręcznika, luźno owiniętego wokół bioder.
Powędrował wzrokiem wzdłuż piersi Harry’ego, nadal usianej kropelkami wody. Jego usta zrobiły się w ułamku sekundy suche jak wiór. Spróbował coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
Najwyraźniej Harry podjął pod prysznicem jakąś decyzję. Jedynie w jego uśmiechu drgał jeszcze cień niepewności. Za to w oczach, odbijających taniec płomieni w kominku, błyszczała determinacja i palące, rozpaczliwe wręcz pragnienie, na widok którego Draconowi zaparło dech w piersi.
Przełknął ślinę, mając nieodparte wrażenie, że stoi twarzą w twarz z jakąś zupełnie nieznaną mu osobą. Z ofensywnym, zdecydowanym Harrym, który najwyraźniej dokładnie wiedział, czego chce.
Ciepła, naga skóra mocno przylgnęła do jego ciała. Miękkie wargi pożądliwie zakryły jego własne, wyrywając mu z gardła zaskoczone stęknięcie. Narzucona sobie obietnica ostrożnego postępowania z Harrym straciła nagle rację bytu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz