środa, 24 lipca 2013

Rozdział dwudziesty szósty





Powiedz mi, że oszalałeś.
Być może wtedy zrozumiem, co kieruje twoimi czynami.



Na koniec zrezygnował z proszku Fiuu na korzyść aportacji. Podróż przez całe ciągi kominków nigdy nie była dla niego przyjemna, a teraz, w tej szczególnej sytuacji, uznał, że grzeczniej będzie zapukać do drzwi, zamiast bezpośrednio zakłócić czyjąś prywatną przestrzeń.
Gdy znów poczuł twardy grunt pod nogami, zewsząd otaczał go mrok nocy. Nieświadomie unikając spoglądania w kierunku ciemnych konturów wysokich drzew Zakazanego Lasu, Harry skoncentrował się na portalu prowadzącym do Wielkiego Holu, przybliżającym się z każdym krokiem w stronę zamku.
Niósł Pandorę, której głowa spoczywała na jego piersi. Przed wyruszeniem w drogę zdjął z niej zaklęcie paraliżujące, zastępując je silnym wywarem nasennym, rozluźniającym jej odrętwiałe ciało. Lodowaty, lutowy wiatr plątał długie włosy dziewczyny. Dzięki temu, że była tak drobna, Harry nie miał zbyt wielkich trudności z pokonaniem dystansu dzielącego go od murów Hogwartu z dodatkowym balastem w ramionach.
Brama otworzyła się sama, gdy do niej dotarł. Mimo późnej pory z Wielkiej Sali bił blask słabego światła. Niewielka grupa czarodziejów zebrała się przed ogromnym, wygaszonym kominkiem w tylnej części hali. Panował nieprzyjemny chłód. Przestronne pomieszczenie wypełniał cichy gwar.
Echo jego kroków odbiło się od wiekowych ścian. Podmuch powietrza z zewnątrz pochylił płomienie szybujących świec. Harry zbliżył się do zgromadzonych, rozpoznając wśród nich Dumbledore’a, Minerwę McGonagall oraz profesorów Flitwicka, Sprout i Vector. Ich miny wyrażały troskę i niepokój, które niemal jednocześnie zamieniły się w zdumienie, gdy tylko dostrzegli niesiony przez niego kształt. Szmer głosów ucichł.
Dumbledore zmarszczył czoło i poprawił okulary, kiedy Harry ostrożnie ułożył dziewczynę na jednym z ciężkich stołów, opuszczając po tym ręce i cofając się o krok. Nikt nie wymówił ani słowa. Wszyscy milczeli w napięciu.
Ciszę przerwał dyrektor.
— Kto to jest? — zapytał spokojnie, badawczo przyglądając się twarzy dziewczyny. — Dlaczego ją tu sprowadziłeś?
Harry potrząsnął obolałymi ramionami.
— Wiem tylko, że nazywa się Pandora — wyjaśnił ze zmęczeniem, nie odwracając wzroku od jej bladych policzków i próbując uporządkować sprzeczne uczucia, które go ogarnęły. Z jednej strony wydawało mu się, że jest wściekły, ale dziwnym trafem nie na leżącą na stole postać. — To ona była szpiegiem w ministerstwie. Całymi miesiącami siedziała po kryjomu w szacie Dedalusa, pod postacią drozda. — Jego głos cichł z każdym wymówionym słowem. Odetchnął głośno. — Najwyraźniej ten niczego nie podejrzewał.
Opowiedzenie całej historii zajęło mu zaledwie kilka chwil.
Gdy skończył, Dumbledore na krótko przymknął oczy, a gdy znów je otworzył, widniał w nich ból. Jego twarz sprawiała wrażenie dziwnie zapadłej i nieskończenie starej.
— Udało im się odgadnąć, gdzie leży nasz słaby punkt — wyszeptał ledwo słyszalnie. — Od śmierci żony Dedalus już nigdy nie był sobą. — Harry milczał, stojąc ze spuszczoną głową, do głębi poruszony faktem, jak nieostrożny mógł stać się auror, któremu najwyraźniej doskwierała samotność. Dumbledore podszedł do stołu i nachylił się nad nim, podpierając się o blat i przypatrując Pandorze spod przymrużonych powiek. — Jest taka młoda — zauważył gorzko, a jego słowa zabrzmiały jak westchnienie.
— Ma dopiero czternaście lat.
Wszyscy bez wyjątku z przestrachem odwrócili się w stronę profesor McGonagall. Nauczycielka Transmutacji słynęła z tego, że niełatwo dawała się wyprowadzić z równowagi. Tym razem było inaczej. Jeszcze nigdy jej głos nie drżał tak, jak w tej chwili. Stała, zatykając sobie usta dłonią. Jej nieruchome, kompletnie przerażone spojrzenie spoczywało na Pandorze.
Dumbledore zbliżył się do niej i z największą ostrożnością dotknął jej łokcia. Zdawała się tego nie zauważać.
— Minerwo? — zapytał równie cicho, co stanowczo. — Wiesz, kim ona jest?
Wydała z siebie nieokreślony dźwięk, stłumiony przyciśniętą do warg ręką: ni to szloch, ni to pozbawiony radości śmiech.
— Zabrali ją rok temu ze szkoły, podobno chcieli umieścić ją w Durmstrangu. Najwidoczniej nigdy do tego nie doszło. — Podeszła do stołu. Kłykcie jej rąk pobielały, gdy zacisnęła je na oparciu krzesła. — To córka Avery’ego.
Przez kilka sekund Harry nie czuł absolutnie nic, jak gdyby to nazwisko nie miało dla niego żadnego znaczenia. Do chwili, aż twarz Avery’ego przesunęła się przed oczami jego wyobraźni.
Naraz wszystko znów ożyło. Woń stęchlizny w kapliczce. Jednoznaczne uwagi Avery’ego. Jego ochrypły śmiech. Żądza w jego wzroku. I nagle Harry wiedział, przeciw komu naprawdę kierował się gniew, palący mu wnętrzności.
— Więc to on jej to zrobił? — Nie rozpoznał własnego głosu. Nie mógł powstrzymać drżenia całego ciała.
— Nie wiem — westchnął cicho Dumbledore. — Możemy jednak wyjść z założenia, że przypuszczalnie Pandora nie miała innego wyboru. Jest za młoda na animaga. Ktoś inny wypowiedział za nią zaklęcie zmieniające jej postać. — Harry zatrząsł się ponownie, przypominając sobie opowieść Dedalusa o droździe ze złamanym skrzydłem. Poczuł grozę na myśl o tym, że specjalnie złamali dziewczynie rękę przed zamienieniem jej w ptaka. Czternastoletniej dziewczynie, niemalże jeszcze dziecku. Dumbledore powiódł spojrzeniem po zebranych, zatrzymując je na dłużej na Harrym. — Musi być jeszcze ktoś drugi. Pandora w jakiś sposób przekazywała zebrane w ministerstwie informacje. Zakładam też, że nie mogła sama odzyskać z powrotem ludzkiej postaci. — Błękitne oczy płonęły zimnym ogniem, co nadawało jego twarzy bojowy wyraz. — Ten ktoś powróci, by się z nią spotkać. Zaczekamy na niego na miejscu.
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, w kominku głucho załomotało. Tonks i Remus wylądowali na zimnej posadzce Wielkiej Sali, a gdy pierwsza chmura pyłu i sadzy opadła, kolejno, w kilkusekundowych odstępach czasu, pojawili się Hestia, Ginny, Terry i Blaise.
Harry otworzył usta, by zakrzyknąć, czego szuka tu Blaise, ale oburzone pytanie zamarło mu na wargach, gdy ujrzał twarze nowo przybyłych.
Tonks była blada jak nigdy dotąd, a w jej wzroku widniała dziwna, wręcz przerażająca pustka. Niewiarygodnie wyczerpany Remus otaczał ramieniem jej drżące ciało, nie mogąc jednak pocieszyć jej naprawdę.
Hestia bezsilnie opadła na najbliższe krzesło, nie ukrywając zaczerwienionych oczu. Również Ginny i Terry usiłowali zapanować nad sobą. Jedyną osobą, w której rysach nie odbijały się żadne emocje, był Blaise Zabini. Harry’ego ogarnęło trudne do nazwania uczucie, gdy zobaczył, jak dawny Ślizgon sięga po rękę Ginny, ściskając ją mocno.
Wszelkie pytania były zbędne, podobnie jak wyjaśnienia. Mimo tego Remus podjął rozpaczliwą próbę ubrania tragedii w słowa.
— Nie dał rady — wyrzekł drżącym głosem. — Obrażenia okazały się zbyt poważne.
Harry poczuł, jak jego wnętrzności ogarnia nagły skurcz. Paraliżujący ciężar przygniótł Wielką Salę, zamieniając każdy oddech w olbrzymi wysiłek. Słowa Remusa powracały echem w głowie Harry’ego, w żaden sposób nie pozwalając mu pojąć ich sensu. Zaledwie kilka godzin wcześniej rozmawiał i żartował sobie z Dedalusem. A teraz, zupełnie nagle, miało go wśród nich zabraknąć?
Łzy toczyły się po policzkach Hestii. Nikt nie próbował jej pocieszać. Harry wiedział, że nie uda mu się dziś opłakać Dedalusa. Gniew, który w nim wrzał, był zbyt wielki. Gniew na Voldemorta i jego popleczników.
Dosyć. Wystarczająco wielu zginęło już w tej bezsensownej wojnie. Zbyt wielu wyrządzono straszną krzywdę. Harry wiedział, że nie da rady dłużej siedzieć bezczynnie i czekać nie wiadomo na co. Koniec z przewracaniem akt z miejsca na miejsce. Nadszedł czas działania.
Powędrował spojrzeniem do Pandory, doznając nagłego olśnienia.
— To był wypadek — powiedział niegłośno, ale wyraźnie, nie zważając na skierowane na niego zaskoczone oczy pozostałych. Zmarszczył czoło w zamyśleniu. — Nie zamierzali go zabijać. Wiedzieli, że narażą Pandorę na wielkie niebezpieczeństwo, jeśli Dedalusowi coś się stanie. — Odszukał wzrok Dumbledore’a, wpatrując się uporczywie w jego błękitne oczy. — Wrócą, żeby ją znaleźć. Może są już nawet w drodze.
Dumbledore nawet nie mrugnął.
— Więc nie wolno nam tracić czasu — odparł zdecydowanie. — Oblicza nowo przybyłych wyrażały niezrozumienie. Nie mieli pojęcia o rozwiązaniu zagadki szpiega w ministerstwie. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądali się nieznajomej dziewczynie, śpiącej na stole. Terry rzucił Harry’emu pytające spojrzenie, nie dostał jednak żadnej odpowiedzi. — Remus, Hestia, potrzebuję waszego wsparcia. — Usta dyrektora zacisnęły się w cienką linię. Jego twarz napełniła się troską, gdy zerknął na całkowicie zdezorientowaną Tonks. — Musicie udać się ze mną do domu Dedalusa. Szczegóły poznacie na miejscu. Jeśli dopisze nam szczęście, zatrzymamy tam śmierciożercę ze ścisłego kręgu Voldemorta.
Nie było czasu na żałobę ani na łzy: okrutny fakt, do którego niestety byli przyzwyczajeni. Remus zdawał się być zaskoczony, wyraził jednak swą zgodę skinieniem głowy. Hestia głośno wydmuchała nos i podniosła się z krzesła.
— Są jakieś wieści o Draconie, proszę pana? — Harry po raz pierwszy tej nocy usłyszał głos Blaise’a, podobnie jak pierwszy raz udało mu się wyłapać w jego tonie coś na kształt napięcia. Nie odrywał oczu od Dumbledore’a.
Dyrektor drgnął lekko, jakby wyrwany z zamyślenia.
— Niestety nie — odpowiedział dziwnie zrezygnowanym tonem.
Coś w jego głosie zaniepokoiło Harry’ego.
— Co się stało z Draconem? — zapytał, czując, jak puls mu przyspiesza.
— Przepadł — westchnął Dumbledore i spojrzał mu w twarz zmęczonymi oczami. — Blaise jest ostatnią osobą, która go widziała. Od tamtej pory minął tydzień.
Zduszony jęk wyrwał mu się z krtani. Z całej siły próbował uspokoić przewracający się w nim żołądek.
— Co to ma znaczyć, „przepadł”? — Harry nie chciał, by przemawiał przez niego gniew, ale nie zdołał się opanować. Ręce bezwiednie zwinęły się w pięści. — Dopadli go śmierciożercy? — Wydawało mu się, że w żyłach krąży mu płynny lód. Nagle zaczął potwornie marznąć. W wyobraźni przesunęły się przed nim wizje zgwałconego Dracona, leżącego na zimnej, kamiennej posadzce kapliczki.
Remus wstał z krzesła. Przez chwilę się wahał, po czym położył mu dłoń na ramieniu.
— Nic na to nie wskazuje — rzekł łagodnie, mocniej ściskając bark Pottera. — Powinniśmy raczej wyjść z założenia, że dobrowolnie powrócił na Mroczną Stronę.
W tym momencie Harry poczuł, że kompletnie traci grunt pod nogami, pytając się, ile złych wiadomości zdoła jeszcze znieść tej nocy? Co, na Merlina, stało się z Draconem?
— Co sprawia, że tak zakładacie? — wydusił z trudem, niemal wdzięczny Remusowi za mocny chwyt. Tylko dzięki niemu trzymał się jeszcze na nogach. — Dlaczego miałby zrobić coś podobnego?
Minerwa podeszła bliżej i podała mu bez słowa maleńki, błyszczący przedmiot, zaskakująco ciężki w jego dłoni. Wpatrywał się w niego jak ogłuszony. W złotą odznakę z wizerunkiem feniksa.
— Pan Malfoy otrzymał ją od nas, gdy przeszedł na naszą stronę, wstępując do Zakonu. — Głos profesor McGonagall tchnął znów dobrze znaną siłą, nie zdradzając cienia niepewności. — Odznaka była symbolem jego lojalności. Składał przysięgę, że ją zostawi, jeśli kiedykolwiek podejmie decyzję wystąpienia z Zakonu. Tak, byśmy wiedzieli, na czym stoimy.
Miał wrażenie, że nie pojmuje niczego. Odznaka zdawała się ważyć całe tony, ciągnąc jego rękę w dół.
— Znaleźliśmy ją dziś rano na kuchennym stole w mieszkaniu Dracona — odezwał się Dumbledore, mrużąc oczy i wpatrując się w Harry’ego tak, jakby szukał czegoś głęboko ukrytego w jego wnętrzu. — Zabrał resztę swych rzeczy osobistych. Nie wygląda na to, by miał zamiar wrócić.
Przez dłuższy czas nikt nie wyrzekł ani słowa. Harry patrzył na Dumbledore’a niewidzącym wzrokiem, jego twarz rozmazywała mu się przed oczami jak nieostra fotografia.
— To niemożliwe — powiedział w końcu tonem pozbawionym wyrazu. Gniew nadal tkwił w nim, przyczajony gdzieś za jego zastygłą jak lód miną. Przecież Dumbledore sam wielokrotnie podkreślał, że ufa Draconowi Malfoyowi. — On nigdy by tego nie zrobił.
— Być może miał swoje powody — odpowiedział dyrektor spokojnie, wzruszając ramionami. — Tego nie wiemy.
Ten nieskończony spokój zaczął mu powoli, ale skutecznie działać na nerwy. Pięści same odnalazły drogę na ciężki blatu stołu. Głuchy odgłos uderzenia sprawił, że zgromadzeni zatrzęśli się z zaskoczenia.
— Do cholery jasnej! — wyrzucił z siebie Harry ze złością. Serce łomotało mu ciężko o żebra. Coś tu było bardzo nie w porządku, coś, z czym nikt się nie liczył. Czuł to wyraźnie. — Draco jest w niebezpieczeństwie. Nie możemy zostawić go samego na pastwę losu. — Oszalałym z przerażenia wzrokiem wodził od jednej osoby do drugiej.
Jego pełna emocji przemowa natrafiła jednak na twardy mur milczenia. Tylko niewielu zdołało nie spuścić powiek, gdy obejmował ich spojrzeniem.
Ponownie Dumbledore jako pierwszy przerwał ciszę, odchrząkując głośno. Jego oczy nabrały trudnego do odczytania wyrazu.
— Aktualnie nie możemy zrobić dla Dracona niczego, nie narażając przy tym kogoś z naszych szeregów — stwierdził z powagą. — Ostatnia akcja kosztowała nas o jedną ofiarę za dużo.
Słowa dyrektora sygnalizowały bezcelowość sprzeciwu. Harry’ego nic to jednak nie obchodziło. Myśl, że prawdopodobnie wszystko potoczyłoby się zupełnie innym torem, gdyby tygodniami nie schodził Draconowi z drogi, pozbawiała go niemal zmysłów.
— W takim razie poszukam go sam! — krzyknął wzburzony. Nie miał zamiaru czekać dłużej. Nareszcie zacznie działać. Niech pozostali myślą sobie o nim, co chcą. — Nawet jeśli musiałbym z tego powodu również wystąpić z Zakonu.
Remus z przestrachem złapał głośny oddech. Nawet Tonks na sekundę uniosła głowę. Jedynie Terry, Ginny i Blaise ciągle wpatrywali się w podłogę. Dlatego, ponieważ byli jedynymi osobami, znającymi prawdę. Prawdę, której Harry za żadną cenę nie mógł zdradzić w obecności Dumbledore’a i swych byłych nauczycieli.
Wzrok dyrektora po raz kolejny przybrał ten specjalny, badawczy wyraz. Tak, jakby chciał przejrzeć Harry’ego na wylot, nie mogąc jednak odnaleźć w nim tego, czego szukał.
— Gdzie zamierzasz rozpocząć poszukiwania? — Jego głos był chłodny, ale nie pozbawiony życzliwości.
— Malfoy Manor — odrzekł Harry krótko. To miejsce jako pierwsze przyszło mu do głowy.
Zauważył, jak rysy Dumbledore’a twardnieją.
— Malfoy Manor to dla nas wrogie terytorium, mimo faktu, że Narcyza Malfoy uchodzi za osobę neutralną. Ponieśliśmy już olbrzymie ryzyko, pozwalając Draconowi na spędzenie Bożego Narodzenia w domu. Kolejne odwiedziny w posiadłości są zbyt niebezpieczne.
— Nic mnie to nie obchodzi — rozzłoszczony Harry spojrzał na głowę Zakonu Feniksa, tocząc z nim niemy pojedynek na spojrzenia. Do chwili, w której czyjś głęboki głos przerwał napięcie.
— Pójdę razem z nim. — Blaise łagodnie oswobodził rękę z uścisku Ginny i postąpił krok naprzód.
Harry, zaskoczony, błyskawicznie obrócił się ku niemu. Jak zwykle nie potrafił odczytać wyrazu jego twarzy. Niezależnie, jakie powody kierowały Blaise’em, pozostawały w całkowitym ukryciu. Możliwe, że test z Veritaserum udowodnił brak jego kontaktów z ciemną stroną, ale to jeszcze nie znaczyło, iż można było obdarzać go zaufaniem.
— Nawet o tym nie myśl — wysyczał Harry spoza zaciśniętych zębów.
Blaise nie przejął się ani trochę tą reakcją.
— Już jako dziecko nieustannie gościłem w Manor i znam każdy zakątek dworu — powiedział, zwracając się do dyrektora. — Mój udział w misji niewątpliwie przyniesie wam korzyści.
Harry nie mógł powstrzymać cichego, sceptycznego prychnięcia.
— Ginny i ja moglibyśmy do was dołączyć — zaproponował Terry ostrożnie, rzucając szybkie spojrzenie na rudowłosą dziewczynę, która natychmiast przytaknęła. — Moglibyśmy was osłaniać i w razie potrzeby wszcząć alarm.
Harry wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Czy jego koledzy z zespołu naprawdę przed chwilą poparli ofertę Blaise’a? Jak śmieli zajść go w ten sposób od tyłu? Zanim jeszcze zdobył się na pełną gniewu ripostę, Dumbledore zmusił wszystkich do milczenia niecierpliwym gestem dłoni.
— A więc dobrze. Udacie się do Malfoy Manor. We czwórkę. Wyślę pani Malfoy ekspresową sowę i uprzedzę ją o waszej wizycie. Działajcie rozważnie. Niewłaściwa decyzja mogłaby oznaczać śmierć was wszystkich. — Rezolutne słowa nie do końca skryły obawę pobrzmiewającą w jego głosie. Poklepał Harry’ego po ramieniu. — Powodzenia — mruknął, po czym, podążając śladem Remusa i Hestii, wstąpił w świeżo rozpalony kominek, znikając w jego zielonych płomieniach.
Nie starczyło im czasu na strach lub zwątpienie. Niebo nadal okrywała ciemność, gdy całą nowo sformowaną grupą wyszli na błonia przed zamkiem, by aportować się stamtąd do celu. Lodowaty wiatr owiewał im uszy. Nikt nie powiedział ani słowa, zanim nie osiągnęli skraju Zakazanego Lasu.

***

Po raz pierwszy w życiu postawił nogę na włościach Malfoyów. Schowany w gęstwinie krzaków, wodził wzrokiem po tylnej części posiadłości. Stary budynek dworu, królujący pośrodku zaśnieżonego krajobrazu, najwyraźniej od wieków dzielnie opierał się wiatrom i deszczom. Nawet w mroku sprawiał tak imponujące wrażenie, że Harry’emu na kilka sekund zaparło dech w piersi, każąc mu zapomnieć o wściekłości na Terry’ego i Ginny, którą czuł jeszcze parę minut wcześniej.
— A niech to… — usłyszał szept dziewczyny za plecami. Ciepły oddech Ginny muskał mu kark. Zadrżał mimowolnie.
Drobne gałązki cicho trzeszczały pod ich stopami. Gdzieś zatrzepotał spłoszony ptak. Dziwność tego miejsca budziła w nich coś niepokojącego. W przeciwieństwie do hogwarckich błoni było tu zupełnie bezwietrznie. Harry czuł gęsią skórkę na ramionach, wyobrażając sobie, że reszta grupy musiała doznawać podobnego wrażenia.
— Chodźcie, podejdziemy bliżej — szepnął Blaise cichutko, wyciągając różdżkę. Skulony, oderwał się od cienia drzew, gdzie się ukrywali.
Terry i Ginny ruszyli za nim po sekundzie zwłoki.
Harry zmarszczył czoło, konstatując, że Blaise z otwartą pewnością siebie przejął rolę przywódcy, która zasadniczo przypadała jemu samemu. Zdecydował się jednak tym razem pominąć bezczelność dawnego Ślizgona milczeniem. To nie był odpowiedni moment na kłótnie. Ostrzegawcze słowa Dumbledore’a zbyt głośno dźwięczały mu jeszcze w uszach.
Dopiero po bliższych oględzinach zauważył, że wspaniałym niegdyś murom daleko było do dobrego stanu. W wielu miejscach tynk osypywał się ze ścian, a przestronny park położony za domem zdążył zupełnie zdziczeć. Było jasne, że od dawna nikt nie dbał o wygląd ogrodu.
Przywarli mocno do kamiennego ogrodzenia, w napięciu wsłuchując się w ciszę otoczenia. Nie dobiegał stamtąd żaden podejrzany dźwięk. Posiadłość tonęła w uroczystym wręcz spokoju. Zimno zamieniało ich oddechy w niewielkie, białawe obłoczki.
W żadnym z wielkich okien dworu nie paliło się światło, co o tak później porze nikogo nie mogło zdziwić. Mimo tego obawa, odczuwana przez Harry’ego, nieprzerwanie rosła. Wydawało mu się, że budynek jest dziwnie martwy, a jego okna udają duże, puste oczy, z których już dawno uleciało życie.
— Jak myślicie, czy pani Malfoy dostała sowę Dumbledore’a? — zapytała Ginny nerwowo, przerywając ciszę. Zadrżała lekko, gdy z innego końca parku dobiegł do nich pełen skargi głos nocnego ptaka.
— Nie — odrzekł Blaise spokojnie, zerkając w górę, w kierunku martwych okien. Zimne powietrze zaczerwieniło mu policzki. — Nie wydaje mi się, żeby tu w ogóle była. Dom jest tak jakoś… pusty.
Harry obrócił się do niego w zaskoczeniu. Blaise wypowiedział właśnie dokładnie to, co jemu samemu chodziło po głowie.
— Tam jest wejście. — Raczej wyczuł, niż naprawdę usłyszał słowa Terry’ego. Boot wskazał na stare, ciężkie, dębowe drzwi, ukryte za wgłębieniem w murze, z których w odległych czasach korzystali zapewne posłańcy.
Zanim którekolwiek z nich zdążyło go powstrzymać, Terry ostrożnie stuknął różdżką w bogato zdobioną klamkę. Drzwi wydały jękliwe skrzypnięcie, niechętnie obracając się w zawiasach. Najprawdopodobniej od bardzo dawna ich nie używano. Młody auror w zdumieniu wpatrywał się w szczelinę, która właśnie ukazała się jego oczom.
Harry czuł buzującą w żyłach adrenalinę, mając wrażenie, że wszyscy słyszą głośny łomot jego serca.
— Nie wydaje się wam, że wszystko toczy się trochę zbyt łatwo? — zapytał z ociąganiem. — Mogliśmy, ot tak sobie, aportować się na teren posiadłości. Nawet drzwi nie są zamknięte. Czy to możliwe, żeby pani Malfoy zapomniała założyć zaklęcia ochronne?
— Być może był tu ktoś przed nami i je zdjął — odparł Blaise z pochmurną miną, niespiesznie odwracając się do Harry’ego i patrząc mu prosto w oczy. — Lub ten ktoś nadal tu jest i chce, żebyśmy weszli do środka.
Żadna z alternatyw nie robiła szczególnie kuszącego wrażenia. Harry nie zamierzał jednak dać się zastraszyć przypuszczeniom Blaise’a.
— Więc powinniśmy tam wejść i sprawdzić, co jest grane — odpowiedział wyzywająco i wysunął podbródek, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Blaise zaśmiał się ironicznie, po czym zwrócił się w stronę drzwi i popchnął je lekko.
Lumos — wyszeptał. Światło, które pojawiło się na czubku jego różdżki, utworzyło matowy stożek na wydeptanej, ciemnozielonej, marmurowej posadzce. Po raz ostatni skinąwszy głową reszcie, bezszelestnie przekroczył próg. Pozostali postąpili w ślad za nim. Drzwi zamknęły się za nimi, skrzypiąc niegłośno.
We wnętrzu przywitała ich łukowata kopuła sufitu, nasuwająca na myśl katakumby. Powietrze przesycała wilgoć, zdając się wychylać z wiekowych ścian i wyciągać ku nim swe mokre macki. Słaba poświata bijąca z ich różdżek nadawała pomieszczeniu upiorny charakter. Harry rozglądał się wokół szeroko otwartymi oczami, usiłując jednocześnie nie stracić z nich Blaise’a, prącego naprzód z niesamowitym zdecydowaniem i pewnością.
Koszmarny, pozbawiony okien korytarz, w którym się znajdowali, zdawał się nie mieć końca. Olbrzymie pajęczyny zwisały spod pułapu. Harry oddychał z trudem. Jego pierś przytłaczał niewyjaśniony ciężar.
Co jakiś czas po obu stronach korytarza pojawiały się drzwi, niektóre zamknięte, inne ukazujące ich spojrzeniom ukrywane za nimi ponure, opuszczone wnętrza, wypełnione po brzegi starymi meblami i najdziwaczniejszymi sprzętami. Harry z wysiłkiem tłumił ciekawość, starając się nie zapominać o Dumbledorze i o celu ich wizyty w Manor.
Znikąd nie dobiegał żaden odgłos. Nigdzie ani śladu skrzata domowego. Jedynym żywym stworzeniem, na jakie się natknęli, była mysz, która na dźwięk ich zbliżających się kroków rzuciła się do panicznej ucieczki.
Marsz, który w ich odczuciu trwał całymi godzinami, przywiódł ich nareszcie do najwyraźniej zamieszkałej części domu. Minęli gigantyczną, zastawioną cennymi antykami jadalnię ze wspaniałym widokiem na otulony śniegiem park. Zatrzymali się w równie wielkim salonie, wypełnionym drogimi kanapami i fotelami, szlachetnymi dywanami i wazami z najdelikatniejszej chińskiej porcelany. Wszędzie panowała totalna ciemność. W kominkach nie było niczego poza dawno wystygłym popiołem. Tuziny imponujących malowideł zdobiły ściany, prezentując całą galerię przodków rodu Malfoyów. Harry złapał głęboki oddech, gdy na jednym z nich ze zdziwieniem odkrył Dracona.
Obraz musiał powstać za czasów szkolnych. Namalowana na nim postać miała na sobie ślizgońską szatę. Draco trzymał się prosto i prawie nieruchomo, a w jego oczach odbijała się tradycyjna mieszanka dumy i arogancji, która omal nie sprowadziła uśmiechu na twarz Harry’ego. Przez kilka uderzeń serca miał dziwne poczucie jego bliskości. Chłodny, niemal rozkazujący ton Blaise’a przywrócił go do rzeczywistości.
— Sypialnie znajdują się na pierwszym piętrze. Dwoje z nas powinno zostać na dole i trzymać straż.
— Bądźcie ostrożni — powiedziała Ginny z wysiłkiem i powoli skinęła głową. Harry rozpoznał troskę ukrytą w jej głosie, wiedząc, że nie istnieją żadne słowa, mogące ją w tej chwili uspokoić. Spróbował uśmiechnąć się do niej półgębkiem, a potem odwrócił się i wraz z Blaise’em opuścił salon.
Za olbrzymimi, białymi, dwuskrzydłowymi drzwiami znajdującymi się po przeciwnej stronie pokoju, przywitał ich hol wejściowy Malfoy Manor. Blaise szedł przodem. Harry uniósł rozświetloną różdżkę wyżej, by móc lepiej widzieć, a następnie przekroczył próg, podążając śladem Zabiniego.
Już po kilku krokach stanął jak wryty. Dopiero po chwili dotarło do niego, że od paru sekund nie zamyka ust ze zdziwienia.
Hol wydawał się być niezwykle wielki, choć wcale taki nie był. Złudzenie to wywoływały niezliczone wysokie zwierciadła, zawieszone jedno obok drugiego na ścianach, które w ten sposób zdawały się składać wyłącznie z luster we wszystkich możliwych wariantach. Stali w samym centrum holu, a Harry miał wrażenie, że patrzy w oblicze nieskończoności. Na moment zapomniał o całym świecie, o napięciu, strachu, a nawet o tym, po co się tu zjawili.
— Witaj w gabinecie luster — wyszeptał cicho Blaise za jego plecami.
Nie mógł oderwać wzroku od tego, co widział. W mdłym świetle różdżek odbicia ich twarzy nabierały trupio bladej barwy, kontrastując z czarnymi jak węgle plamami oczu.
Jedno ze zwierciadeł, wiszące poniżej łuku krętych schodów o bogato zdobionej poręczy, w niewyjaśnialny sposób przyciągnęło uwagę Harry’ego.
Szklana powierzchnia nie jaśniała zwyczajnym dla luster, srebrzystym blaskiem, ukazywała zamiast tego dziwnie matową, bezdenną czerń. Ale gdy tylko w nią zajrzał, ze zdziwieniem rozpoznał swe odbicie tak samo czyste i wyraźne jak zawsze. Przez kilka chwil wydawało mu się, że spogląda w ciemną toń jeziora, niemal czując łagodny ruch wody. Z wysiłkiem stłumił chęć wyciągnięcia ręki i dotknięcia lustrzanej tafli.
— Strzeż się czarnego zwierciadła — odezwał się Blaise, przystając za jego plecami. Harry widział iskry rozbawienia w jego oczach. Tysiąc myśli naraz zawirowało mu w głowie.
— Co ono pokazuje? — wypowiedział pierwszą z nich.
Blaise uśmiechnął się lekko.
— Najczęściej prawdę — odpowiedział ze spokojem. — Jako dzieci zawsze się go trochę baliśmy, zwłaszcza wtedy, gdy coś nabroiliśmy. — Tym razem w jego głosie nie było śladu ironii, jedynie melanż czułości i melancholii.
Zabini odetchnął głęboko, odwrócił się i powoli zaczął wspinać po krętych schodach. Minęło kilka chwil, zanim Harry zdołał oderwać się od widoku lustrzanego salonu i ruszyć za nim.
Do tej pory mijali pokoje, w których panował nieskazitelny ład. Tutaj, na górze, u szczytu schodów, po raz pierwszy natknęli się na totalny chaos.
Tuziny poprzewracanych kufrów i wybebeszonych walizek zagradzały im drogę, prezentując swą zawartość, rozsypaną na perskich dywanach pokrywających podłogę. Obok rozmaitych fragmentów garderoby, płyt kompaktowych i książek, wzrok Harry’ego przykuł szarosrebrny, doskonale znany mu szlafrok. Poczuł bolesny ucisk w piersi.
— To rzeczy Dracona — mruknął zaniepokojony, ostrożnie przestępując nad jedną z walizek i sięgając po szlafrok. Srebrzysty materiał chłodził mu palce. Dobrze pamiętał ten dotyk.
Wymienili spojrzenia w półmroku. Nie było powodu do pośpiechu. Atmosferę nadal przenikał cień zagrożenia, ale jego źródło już dawno zdążyło opuścić dom. Byli tu całkowicie sami, nie wyczuwając na piętrze obecności jakiejkolwiek innej żywej istoty. Pokoje za niezliczonymi drzwiami ciągnącymi się wzdłuż korytarza, oddzielonymi od siebie jedynie wąskimi paskami tapety, ziały pustką. Malfoy Manor było tak samo wymarłe, jak przypuszczali, obserwując dwór z zewnątrz.
Harry dojrzał błysk obawy w spojrzeniu Blaise’a, wiedząc, że jej przyczyną jest Draco. Rozpoznał to tak łatwo może dlatego, bo podobne uczucie zaciskało mu własne gardło. Nie zmienił tej nocy swej opinii o Zabinim, przypuszczalnie też nie zmieni jej nigdy, ale przez moment miał wrażenie, że łączy ich coś więcej niż wzajemna niechęć i uprzedzenie.
— Jesteś szczery wobec Ginny czy to tylko jedna z twoich gierek, żeby się na mnie odegrać? — wyrzucił z siebie Harry, wiedząc, że nie było to właściwe miejsce ani czas na podobne pytania. Nie mógł jednak dłużej zwlekać. Czuł, że coś wymyka mu się z rąk.
Blaise nie zdawał się w najmniejszym stopniu zaskoczony. Nie musiał się też długo zastanawiać nad odpowiedzią.
— Możliwe, że taka myśl odgrywała pewną rolę na samym początku — przyznał bez ogródek z całkowicie kamienną miną. — Ale sytuacja się zmieniła. Ginny ją zmieniła. To niezwykła dziewczyna, nawet jeśli popełniła błąd, zakochując się w tobie. — Spojrzał Harry’emu prosto w oczy. Kąciki ust drgnęły mu lekko. — Obecnie wydaje mi się, że o wiele bardziej zdenerwuje cię fakt, że naprawdę mi na niej zależy.
Harry był zdezorientowany, nie wiedząc, czy założenie Blaise’a zawierało w sobie element prawdy. Ale może nie powinien zastanawiać się nad tym dzisiaj. Teraz z pewnością istniały o wiele ważniejsze rzeczy do zrobienia.
— Szukajmy dalej, dobrze? — Jego głos wypełniło naraz wielkie zmęczenie. Z jednej strony obawiał się tego, co najprawdopodobniej znajdą, z drugiej jednak tęsknił za końcem tej misji. Jego ciało rozpaczliwie domagało się kilku godzin snu. Blaise nie wyraził sprzeciwu.
W milczeniu wyminęli zawartość walizek Dracona i ruszyli długim korytarzem. Miękkie dywany tłumiły odgłosy ich kroków. Wraz z każdymi mijanymi drzwiami temperatura zdawała się spadać o stopień. Nie musieli iść daleko.
Otwarte drzwi na końcu korytarza prowadziły do luksusowo wyposażonej sypialni, utrzymanej w odcieniach bieli i złota. Jedna z szyb wysokiego okna była rozbita, lodowato zimne, nocne powietrze bez przeszkód wdzierało się do wewnątrz, wydymając zasłony. Harry zadrżał z chłodu i otulił się własnymi ramionami. Blaise nie musiał mu wyjaśniać, do kogo należała sypialnia. To było oczywiste.
Białe lilie na komodzie. Splątana pościel na łóżku. Otwarta książka na nocnym stoliku. Nadal paląca się lampka. Plamy krwi na śnieżnobiałym dywanie. I Mroczny Znak na drzwiach szafy, prowokujący, obsceniczny symbol gniewu.
— Na Boga — wyszeptał przerażony Blaise. W przeciągu kilku chwil jego i tak już blada twarz przybrała barwę kredy.
Przez moment żaden z nich nie potrafił wymówić ani słowa. Harry potrząsnął głową jak w transie.
— Nawet nie próbowała się bronić — powiedział wreszcie głucho. — Może już od dawna wiedziała, że kiedyś się tu zjawią. Może po prostu tylko na nich czekała.
Zimno nieprzerwanie ogarniało jego ciało, ale nie był w stanie zrobić najmniejszego ruchu.
Zabini milczał, zamyślony. Jego twarz wyglądała jak wykuta w kamieniu.
Harry mógł jedynie zgadnąć, co stało się z Draconem i jak zareagował na to, że porwali mu matkę w ramach okrutnej kary za jego zdradę. Kolana zaczęły mu się trząść.
— Ty idioto — wyszeptał w rozpaczy, zamykając oczy i opierając czoło o futrynę drzwi. — Do cholery, dlaczego nie dałeś nam znać?
Blaise najwyraźniej wiedział, że to nie on był odbiorcą tych słów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz