środa, 24 lipca 2013

Rozdział 22






Dopiero w obliczu śmierci pojmiemy,
jaki charakter miały uczucia,
do których nie chcieliśmy się przyznać.



Gnany wewnętrznym niepokojem, godzinami błądził bez celu po ciemnych, prawie całkowicie wyludnionych londyńskich ulicach. Bicie dzwonów ucichło już dawno temu. Lodowaty, bezlitosny wiatr hulał wśród kamienic. Harry nie czuł jego zimnych ukąszeń, pochłonięty przez własne myśli.
Szalejące w nim sprzeczne emocje nie dawały się w żaden sposób uporządkować. Zbyt wiele wydarzyło się tego wieczoru, padło zbyt wiele pytań, na które nadal nie było odpowiedzi. Próbował nie przypominać sobie pocałunku Dracona ani tego, jak sam na niego zareagował. Namiętność nie była doznaniem, które mogłoby okazać się pomocne w poszukiwaniu rozsądnego rozwiązania.
Musiało być już sporo po północy, gdy zdołał się wreszcie zmusić do stawienia czoła pierwszej wielkiej przeszkodzie.
Czuł nerwowe skurcze w brzuchu, gdy trzask zakończonej aportacji wyrzucił go niezbyt łagodnie na zamarzniętą ziemię ogródka obok Nory. Dom tonął w ciemności i absolutnym spokoju. Harry doznał przez chwilę złudnej nadziei, że jego mieszkańcy pogrążeni są już od dawna we śnie. Stara latarnia zawieszona nad drzwiami wejściowymi poskrzypywała cicho, kołysząc się na wietrze.
Gdy na palcach przemykał do salonu Weasleyów, starając się uniknąć najmniejszego hałasu, zrozumiał, że nadzieja ta rzeczywiście była płonna. Mimo później pory w kominku nadal płonął ogień. Molly Weasley, otulona kocem, siedziała w wielkim fotelu i wpatrywała się w płomienie. Harry zobaczył fałdę zmartwienia wokół jej ust i serce w nim zamarło.
Miał wrażenie, że instynktownie wyczuła jego obecność. Uniosła głowę, napotykając jego wzrok. Nie mógł nie zauważyć wyrazu ulgi, który przez chwilę zagościł w jej spojrzeniu.
— Harry! — Energicznie podniosła się z fotela i podeszła do niego pospiesznym krokiem, zatrzymując się przed nim na odległość wyciągniętego ramienia i przypatrując mu się intensywnie. — Wszystko w porządku?
Ile razy słyszał już to pytanie w ciągu ostatnich dni?, przemknęło mu przez głowę, zanim nie przytaknął krótkim, dziwnie mechanicznym gestem. Nie był zdolny do wyjaśnienia jej, że wraz z chwilą, w której Knot wysłał ich na tę dramatyczną misję do Zakazanego Lasu, w jego życiu nic już nie miało swego porządku.
— Ginny wróciła jeszcze przed północą. Była dość zdenerwowana. Zamknęła się w swoim pokoju. — Jej oczy zdawały się przenikać go na wskroś. — Pokłóciliście się?
Czuł się okropnie. Niczego nie życzył sobie bardziej niż uniknięcia jej pytań i spojrzeń.
— Na pewno jutro rano o wszystkim ci opowie — zmusił się do odpowiedzi.
— Ale może wolę usłyszeć to od ciebie? — Jej głos tchnął czułością i zarazem troską. Właśnie tak, jak powinien brzmieć głos matki. Poczuł wewnętrzne odrętwienie. — Może strasznie się o ciebie martwię?
— Nie musisz się martwić — odparł dziwnie skrzeczącym głosem. Pozwolił jej położyć łagodnie dłoń na swoim ramieniu. Powoli zwrócił do niej głowę, spoglądając jej w oczy. Widział wyglądający z nich lęk i ogarnęło go nieskończone poczucie winy. — To, co powiedziałem Ginny, było już wystarczająco straszne. — Dotknął palcami jej dłoni i uścisnął krótko. — W żadnym wypadku nie chcę ranić i ciebie.
Stary zegar, stojący w kącie, odziedziczony przez Artura po dziadku, wydał z siebie trzy głośne, głębokie uderzenia, które zdawały się zderzać ze sobą, wprawiając całe wnętrze Harry’ego w wibrację.
Odczekał, aż ucichnie echo ostatniego tonu, po czym oderwał się od Molly i ruszył powoli w stronę schodów, prowadzących do położonych na piętrze sypialni.
— Co chcesz teraz zrobić? — zapytała drżącym lekko głosem. Znała go. Znała go na wylot.
Odwrócił się do niej. Była nadzwyczaj silną kobietą, lecz w tym momencie sprawiała bardzo kruche wrażenie, stojąc tak pośrodku pokoju w starym, spranym szlafroku, owinięta kocem zwisającym z ramion. Przypominała mu Ginny. Pod wieloma względami były do siebie tak podobne.
— Pójdę po moje rzeczy — wyjaśnił z ciężkim sercem.
Widział ból, przemykający przez jej twarz, choć najwyraźniej starała się go ukryć.
— Odchodzisz? — wyszeptała. — Nie zaczekasz przynajmniej do rana?
Harry potrząsnął głową.
— Będzie lepiej, jeśli Ginny nie zobaczy mnie tu przy śniadaniu — odpowiedział głucho.
Nie czekając na jej reakcję, po cichu wspiął się po schodach do sypialni Rona. Wystarczyło parę chwil, by wrzucić kilka porozrzucanych dokoła drobiazgów do walizki, prawie nie rozpakowanej od czasu jego przybycia do Nory. Unikał przy tym rozglądania się po pokoju i spoglądnia na plakaty z drużynami quidditcha, ciągle jeszcze wiszące na ścianach. Harry nie chciał myśleć w tej chwili o Ronie.
Gdy zszedł na dół, Molly czekała na niego przy drzwiach. Jej wzrok i wyprostowana sylwetka tchnęły spokojem.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział, nie wiedząc, skąd bierze tę pewność, ale w tej chwili niemal sam uwierzył we własne słowa.
Molly skinęła tylko głową, prawie tak samo mechanicznie, jak przedtem on.
— Uważaj na siebie — poprosiła, obejmując go na pożegnanie.
— Obiecuję — odparł zachrypniętym głosem. W tej samej sekundzie przypomniał sobie, że Molly nie była jedyną osobą, której to przyrzekł.


***


W dzielnicy studenckiej, w której mieszkał od dwóch lat, kończyły się właśnie ostatnie imprezy. Gdy tylko wszedł do klatki schodowej kamienicy, gdzie znajdował się jego apartament, w nozdrza uderzyła go słodkawa woń sylwestrowego ponczu. Z jednego z mieszkań na pierwszym piętrze dobiegały dźwięki głośnej muzyki i gwar rozmów. Jakiś skulony młodzieniec siedział na schodach, najwyraźniej zbyt pijany, by móc iść dalej o własnych siłach. Pochylona nad nim dziewczyna o ciemnych, długich włosach, bez powodzenia próbowała zmusić go do wstania. W odpowiedzi wzdychał tylko ciężko, przewracając oczami, gdy ich spojrzenia stykały się ze sobą. Harry zmusił się do uśmiechu.
Jego własne cztery kąty mieściły się na samej górze, na poddaszu. Zalała go fala ulgi, gdy nareszcie zatrzasnęły się za nim drzwi. Żaden odgłos nie mącił już spokoju. Czar wyciszający skutecznie tłumił wszelkie dźwięki pochodzące z sąsiednich apartamentów. Mechanicznym ruchem sięgnął do przełącznika światła.
Ogarnął go natłok dziwnych uczuć, gdy ostra jasność zalała przedpokój. Każdy mebel, każdy osobisty przedmiot był mu tak bliski, a zarazem tak obcy po czterech miesiącach nieobecności w mieszkaniu. Z obawą postąpił kilka kroków w głąb korytarza, stąpając po ciemnym parkiecie, czystym dzięki nałożonemu na niego czarowi odpychającemu kurz.
Wszystko nadal pozostało tak, jak było, gdy wychodził z domu tego przełomowego dnia pod koniec lata: niezasłane łóżko, pootwierane sierpniowe wydania gazet z programem telewizyjnym, rozłożone na małym stoliku przed kanapą i niepozmywane naczynia w kuchennym zlewie.
Właśnie te drobiazgi uświadomiły mu dosadnie, jak bardzo wyrwała go ze starej codzienności ta noc w kapliczce. I jak ciężko będzie mu odnaleźć drogę powrotną do normalności.
Zauważył, że ręce zaczynają mu się trząść. Przez moment miał wrażenie, że ściany i sufit chcą go zadusić, zagrzebać pod sobą. Zamknął oczy, próbując odeprzeć rodzącą się panikę. Bezskutecznie.
Nie gasząc światła, włączył telewizor i zaczął zdejmować garnitur, porzucając go na podłodze tam, gdzie stał, i padając po chwili na rozgrzebaną pościel. Znajome odgłosy w tle, dobiegające z telewizora, pomagały mu odzyskać równowagę i zapomnieć, że po raz pierwszy od wielu miesięcy był znów całkowicie zdany tylko na siebie.
Właściwie nie chciał myśleć o Draconie. Ale jego obraz rozbłysnął mu w głowie automatycznie, niwecząc wszelkie postanowienia. Na balu krzyknął w gniewie Nigdy więcej mnie nie dotykaj! prosto w twarz Dracona i w tamtej sekundzie grozy było to czystą prawdą.
Ale tutaj, w przytłaczającej ciszy i samotności swego mieszkania, nic nie wydało mu się tak warte starań jak jego bliskość. Malfoy pozostawił po sobie wyrwę, uświadamiającą Harry’emu z całą wyrazistością, że nie było żadnej szansy kontynuowania dawnego życia dokładnie w tym miejscu, w którym je opuścił.


***


Było już prawie późne popołudnie, gdy Harry wrócił do Akademii Aurorów. Pozostałości balu sylwestrowego zdążono już dawno usunąć: czarodziejski zespół specjalistów od sprzątania wywiązał się ze swego zadania doskonale. Paru adeptów i młodszych aurorów wybierało się właśnie do hali sportowej na trening. Większość z nich wyglądała blado i zdecydowanie sennie.
Harry z pewnością nie przedstawiał sobą lepszego widoku. Mimo włączonego światła i odgłosów z telewizora nie spał dobrze, wybudzając się kilkakrotnie z nieprzyjemnych snów. Wreszcie przy śniadaniu podjął niełatwą decyzję.
Zabrał ze sobą zaledwie parę rzeczy. Nie chciał, by odebrano jego prośbę jako natarczywość. Wolał, żeby jego były współlokator miał przynajmniej szansę mu odmówić.
Przemierzył wewnętrzny dziedziniec Akademii, kierując się w stronę bocznego budynku, mieszczącego kwatery kandydatów na aurorów. W wielkiej wspólnej kuchni na drugim piętrze siedziało dwóch chłopców, przypuszczalnie z pierwszego roku studiów, którzy powitali go uprzejmym skinieniem głowy.
W długim, odrobinę woniejącym stęchlizną korytarzu, widniały rzędy sąsiadujących ze sobą drzwi. Bez trudu odszukał swój były pokój. Zaczerpnąwszy głęboko tchu, uniósł rękę i zapukał.
Drzwi rozwarły się po zaledwie kilku sekundach. Wyjrzała zza nich brązowa, gęsta czupryna.
— Harry? — Zaciekawione oczy mierzyły go pytającym i trochę zaniepokojonym wzrokiem.— Co ty tu robisz? Coś się stało?
— Nie — odchrząknął z zakłopotaniem. Czy naprawdę rozsądnie było tu przychodzić? Zanim jednak zdołał sam odpowiedzieć sobie na to pytanie, Terry pociągnął go już za ramię w głąb pokoju.
W ciągu dwóch lat, które minęły od chwili wyprowadzki Harry’ego, nie zmieniło się tu zbyt wiele. Pomieszczenie było podłużne i wąskie. Pod każdą z dłuższych ścian stało łóżko z baldachimem i zasłonami, podobne do tych, na których sypiali w Hogwarcie. W skład reszty umeblowania wchodziły dwie szafy, dwa biurka i przytulna sofa królująca pośrodku pokoju. Terry musiał właśnie coś czytać, zanim Harry zapukał: na jednym z biurek, pod włączoną lampką, leżała otwarta książka.
— Widziałem wczoraj wieczorem, jak kłóciłeś się z Malfoyem — zauważył Terry trochę niezręcznym tonem. — Zaczynałem się już o ciebie martwić.
Harry omal się nie uśmiechnął. Czy istniał na tym świecie ktoś, kto by się o niego nie zamartwiał?
— Wszystko w porządku — wyjaśnił sztucznie dziarskim głosem. — Wiesz… — zawstydził się nagle tym, co chciał wyznać i poczuł, jak czerwienią mu się policzki. — Nie chcę być na razie sam — wydusił z trudem. — Nie będzie ci to za bardzo przeszkadzać, jeśli tymczasowo… zamieszkam u ciebie?
Terry wydawał się całkowicie zaskoczony. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia, ale jego mimika nie zdradziła ani chwili wahania.
— Jasne, że mi to nie przeszkadza — odpowiedział. — Nie przydzielono mi żadnego nowego współlokatora, więc ten pokój po części nadal należy do ciebie. — Przyjrzał się Harry’emu z zaciekawieniem. — Chociaż byłem pewien, że na razie planujesz zamieszkać u Weasleyów?
Wbił wzrok w podłogę, wiedząc, że to pytanie było nieuniknione.
— Pokłóciłem się nie tylko z Malfoyem, ale i z Ginny — przyznał niechętnie.
Mógłby przysiąc, że słyszy, jak Terry obraca w głowie usłyszane informacje. Boot był Krukonem i aurorem, logika stanowiła jego drugą naturę. Powoli kiwnął głową.
— Jesteś u mnie oczywiście zawsze mile widziany — zadeklarował pewnym głosem, uśmiechając się nieśmiało. — Tylko, że nie spodziewałem się tego, że zadecydujesz… po moim wczorajszym… wyznaniu… żeby zamieszkać akurat u mnie — uzupełnił już nieco mniej wyraźnie, demonstrując, że tym razem nadeszła jego kolej, by oblać się rumieńcem.
W pierwszej sekundzie Harry nie miał pojęcia, o czym jego przyjaciel w ogóle mówi. A potem przypomniał sobie nagle, że Terry przedstawił na balu swego chłopaka. Jego własne problemy zepchnęły rozterki Terry’ego na dalszy plan.
— Jestem ostatnią osobą, której mógłby przeszkadzać fakt, że jesteś gejem — wyjaśnił pospiesznie.
Terry spoglądał przez chwilę w zakłopotaniu na własne stopy, po czym uniósł wzrok i uśmiechnął się lekko.
— Herbaty?
Wszystko było po staremu. Harry roześmiał się pod nosem.
— Przecież mnie znasz.


***


Podczas trzyletnich studiów prawie każdego popołudnia urządzali sobie herbaciany rytuał. Stał się on częścią ich życia. Przeważnie dołączali do nich inni adepci. Ale zdarzało się dość często, że po prostu siedzieli w pokoju sami, filozofując o różnych sprawach nad filiżanką herbaty.
Gdy parujący kubek znalazł się w jego ręce, Harry zrozumiał, że decyzja powrotu do Akademii była właściwa. Ten pokój stanowił niemal dom, podobnie jak za czasów szkolnych Hogwart. Obecność Terry’ego działała dziwnie uspokajająco. Wewnętrzne napięcie, które odczuwał nieustannie od chwili przekroczenia granicy rzeczywistości, zdawało się go teraz powoli opuszczać.
— Dlaczego nadal tu mieszkasz? — zapytał Harry pomiędzy dwoma łykami herbaty. — Mogłeś przecież poszukać sobie własnego mieszkania.
Do korzystania z kwater akademickich uczelnia obligowała wyłącznie studentów. Młodym aurorom, którzy po ukończeniu nauki odbywali również trzyletni staż, pozostawiano swobodę wyboru miejsca zamieszkania. Zaledwie nieliczni z nich decydowali się na pozostanie na ten czas w Akademii.
— To kwestia kosztów — wyjaśnił Terry niespiesznie, w zamyśleniu mieszając herbatę. — Wiesz, że moi rodzice są mugolami. Nie wspierają mnie finansowo. Nie mogę też już u nich mieszkać.
— Dlaczego nie? — Nie chciał okazywać zbytniej ciekawości, ale pytanie wymknęło mu się samo.
Terry spojrzał mu prosto w oczy.
— Ojciec mnie wyrzucił, gdy mu powiedziałem, że jestem gejem — odparł z pozorną beztroską. Harry wyczuwał jednak gniew i smutek bijący z tych prostych słów.
— Mówisz serio? — zapytał, naprawdę zszokowany.
— Niestety — odrzekł Terry, ostrożnie dmuchając na gorącą zawartość swego kubka. Rysy jego twarzy nieznacznie stężały. — Wykłada teologię w Oksfordzie. Syn czarodziej nie pasował zbytnio do jego światopoglądu, a gdy w dodatku okazał się być gejem, resztka ojcowskiej tolerancji legła w gruzach. — Zrobił głośny wydech. — Nie kontaktowaliśmy się ze sobą od lat. Tylko matka pisuje od czasu do czasu.
Harry’emu nie przyszła na myśl żadna odpowiedź. Jak mógł przez cały ten czas, który mieszkał i pracował razem z Terrym, nie zauważyć absolutnie niczego, co świadczyło o jego katastrofalnie złych stosunkach z rodziną? Ale Terry nigdy nie opowiadał o sobie niepytany. A Harry nigdy nie zadawał takich pytań.
— Na szczęście większość mugoli jest raczej tolerancyjna w tych sprawach — ciągnął Terry, zdobywając się na blady uśmiech. — Przykładowo rodzice Vincenta nie mają z tym żadnych problemów. Niestety, w czarodziejskim świecie często jest z tym trudniej.
— Dlaczego trudniej? — spytał Harry, czując się nieco naiwnie.
Terry wzruszył ramionami.
— W porównaniu z mugolami czarodzieje stanowią nieliczną grupę. Byli zmuszeni tworzyć związki z mugolami, żeby nie wymrzeć. Odpowiedzialnością każdego czarodzieja jest dbałość o zachowanie własnego gatunku. A jeśli nagle zaczniesz się wymigiwać od tego obowiązku, ogłaszając wszem i wobec, że wolisz chodzić do łóżka z mężczyznami, możesz liczyć na niezbyt radosne reakcje. Szczególnie ze strony czystokrwistych.— Uśmiechnął się do Harry’ego znad kubka. — Na szczęście młodsze pokolenie czarodziejów nie jest aż tak radykalne.
Harry milczał, zaskoczony. Wychodziło na to, że miał o wiele za małą wiedzę o społeczeństwie, w którym żył od ponad dwunastu lat. Szczególnie ze strony czystokrwistych. To zdanie zaczepiło się na dłużej w jego świadomości. Zaczął zadawać sobie pytanie, czy tak na dobrą sprawę rodzina Dracona wiedziała o jego seksualnych preferencjach.
Terry wykorzystał przerwę w rozmowie do zmiany tematu.
— O co właściwie pokłóciłeś się z Ginny? — zagadnął, sięgając po leżącą na biurku książkę, zamykając ją i starannie odkładając na bok. — Mam nadzieję, że o nic poważnego. Niełatwo znieść dwoje pogniewanych na siebie członków zespołu.
Na samą myśl o nieuchronnym spotkaniu z Ginny następnego ranka w biurze oblał go zimny pot.
— Poszło o… — zaczął i natychmiast urwał. Naprawdę musiał okłamywać Terry’ego? Po tym, co ten właśnie przed nim odkrył?
— Dracona? — podpowiedział mu Terry przyjaźnie.
Harry stracił panowanie nad twarzą, nie wiedząc, co robić.
— Skąd… — wyjąkał i od razu ugryzł się w język. Terry był specjalistą od przesłuchiwań. To nie mogło skończyć się dobrze.
— Obserwowałem wczoraj twoją wymianę zdań z Malfoyem. A jestem całkiem niezłym obserwatorem, zwłaszcza, jeśli chodzi o facetów. — Kąciki ust Terry’ego uniosły się lekko ku górze. Jego oczy błyszczały dwuznacznym rozbawieniem.
Harry westchnął tylko, przymykając powieki i odchylając głowę w tył, na oparcie kanapy. Kusiło go, żeby wszystkiemu po prostu zaprzeczyć, z drugiej strony uważał, że Terry’emu należała się prawda. Nawet jeśli nie przychodziło mu to z łatwością.
— No dobra, między mną a Draconem coś było. Na zupełnie dobrowolnych zasadach — wyznał wreszcie, zgrzytając zębami. — Od tamtej pory moje życie zamieniło się w chaos. I nie mam bladego pojęcia, co mam robić dalej. — Nerwowym ruchem odgarnął z czoła kilka kosmyków.
Terry zachichotał. Nie wydawał się w żaden sposób zaskoczony.
— Seks z mężczyzną to zaledwie mały kroczek, cała trudność kryje się w stałym związku — zauważył tonem doświadczenia i powrócił do spokojnego mieszania herbaty.
Harry rozmyślał przez chwilę nad tymi słowami, po czym skinął głową, jakby się poddawał. Sekundę później potrząsnął nią jednak gwałtownie.
— Po tym, co stało się w kapliczce, każdy będzie uważał, że zwariowałem — stwierdził z cieniem rozpaczy w głosie. — Ty też myślisz, że mi odbiło?
Boot zmarszczył brwi, pochylił się ku Harry’emu, kładąc mu dłoń na czole, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma gorączki. Początkowo uśmiech rozjaśnił same jego oczy, ale po chwili rozszerzył się na całą twarz.
— Uwierz mi, Harry, jesteś tak normalny, jak to tylko możliwe.


***


Gdy rankiem następnego dnia pojawili się w ministerstwie, ich biuro leżące w samym końcu korytarza było jeszcze ciemne. Fakt ten był dość niezwyczajny. Ginny uchodziła za rannego ptaszka i przeważnie jako pierwsza zjawiała się w pracy. Żołądek Harry’ego zwinął się w nieprzyjemnym skurczu. Stojący obok niego Terry zmarszczył czoło.
Harry zapalił światło, zdjął płaszcz i z westchnieniem opadł na krzesło przy biurku. Na blacie nadal piętrzyły się teczki personalne współpracowników. Czuł, że nie będzie dziś w stanie studiować ich z koniecznym skupieniem.
Obaj wzdrygnęli się ze strachu, gdy w drzwiach pojawiła się głowa Hestii.
— Dzień dobry, chłopcy! — zawołała, wykrzywiając się z rozbawienia na widok ich reakcji na jej niespodziewaną wizytę. — Odpoczęliście już po balu?
Harry uśmiechnął się pod nosem.
— No jasne — odparł Terry, puszczając do niej oko.
— Dobrze wiedzieć — zaśmiała się Hestia. — Za to Ginny się rozchorowała — dodała, poważniejąc. — Przed chwilą przysłała sowę. Nie pojawi się w pracy przez cały tydzień.
Terry rzucił mu ukradkowe i nieokreślone spojrzenie. Skurcz w żołądku przybrał na sile. Czy Ginny naprawdę zachorowała? Czy chciała tylko w ten sposób po prostu zejść mu z drogi?
— Napisała, co jej dolega? — zapytał, pokonując chrypkę.
Hestia potrząsnęła głową.
— Niestety nie, wiadomość była bardzo krótka. Ale na pewno niedługo wybierzesz się ją zobaczyć, to się dowiesz. — Pożegnała ich lekkim skinieniem i wycofała się, zamykając drzwi.
Przez jakiś czas patrzyli się na siebie bez słowa. Ciche tykanie ściennego zegara było jedynym odgłosem zakłócającym ciszę.
— Zobaczysz, przejdzie jej za jakiś czas — odezwał się w końcu łagodnie Terry. który zdążył już wczoraj poznać szczegóły kłótni Harry’ego z Ginny. — Nie przejmuj się.
— Postaram się — odpowiedział głuchym tonem.
Do samego południa unikali rozmów na osobiste tematy. Terry prowadził kolejne przesłuchania z użyciem Veritaserum, a Harry, jako obserwator, notował wyniki na wielkiej roli pergaminu. W ich biurze panował ciągły ruch, tak, że nawet nie miał okazji zastanawiać się dłużej nad kwestią Ginny.
Właśnie kończyli przesłuchanie Maureen Podmore. Boot starannie zakorkował buteleczkę zawierającą eliksir prawdy, a Harry zapisał wyraźnym, czystym pismem „wynik negatywny” w odpowiedniej rubryczce.
— Dziękujemy, to wszystko — zakomunikował Terry z uśmiechem jasnowłosej, nieco pulchnej czarownicy. — Działanie eliksiru minie za krótką chwilę.
— Nie ma sprawy — Maureen odwzajemniła uśmiech i podniosła się z krzesła. — Powodzenia w śledztwie, chłopcy.
Gdy wyszła, Harry ponownie sprawdził listę, po czym ze zmarszczonym czołem zwrócił się do Terry’ego.
— Postępujesz według jakiegoś konkretnego schematu czy po prostu wezwałeś wszystkich pracowników, którzy są dziś obecni?
Terry spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Nie, trzymam się schematu, który opracowałeś — odpowiedział z lekkim rozbawieniem. — Razem z Ginny sprawdziliśmy już wszystkich, którzy mieli bezpośredni kontakt z Knotem i Centralą Aurorów. Dziś kolej na tych, których zatrudniono w ciągu ostatnich miesięcy. Maureen jest jedną z nich. Pracuje w dziale Transportu Magicznego dopiero od maja.
Harry chciał właśnie zapytać o coś ważnego, ale nie zdążył. Zapukano do drzwi, i zanim zdołał powiedzieć choć słowo, do środka wkroczył Blaise Zabini.
Coś uległo zmianie, choć Harry nie mógł dokładnie stwierdzić, co. Wysoki, czarnowłosy mężczyzna o chłodnych, niebieskich oczach zdawał się dominować nad pomieszczeniem, niemal je wypełniać. Jego mina jak zwykle nie wyrażała niczego. Powiódł spojrzeniem najpierw po Terrym, po czym skierował je w stronę Harry’ego. A gdy ich oczy się spotkały, kąciki jego ust drgnęły w lekko dostrzegalnym, ulotnym grymasie.
— Miałem się tu zgłosić na test z Veritaserum — zaczął bez słowa przywitania.
Skąd ten facet brał czelność, by tak się uśmiechać? Harry poczuł, jak na widok tego zuchwalstwa ogarnia go żar gniewu, a puls przyspiesza. Scena z balu sylwestrowego jak żywa stanęła mu przed oczami. Pełna wściekłości uwaga balansowała mu już na końcu języka, zdołał się jednak w ostatniej chwili opanować. Prowadzenie przesłuchania było wyłącznie zadaniem Terry’ego. Harry nie chciał w jakikolwiek sposób mieszać mu szyków.
— Zgadza się — odparł Terry równie chłodno, prostując ramiona. Zachowanie Blaise’a nie zdawało się go onieśmielać. Harry był mu za to wdzięczny. — Niestety, jesteśmy zmuszeni do sprawdzenia wszystkich pracowników ministerstwa, ponieważ przypuszczamy, że jest wśród nich szpieg. Proszę, usiądź, to nie potrwa długo — dodał z wyszukaną grzecznością, wskazując wolne krzesło.
Zawahawszy się na sekundę, Zabini dostosował się do jego prośby. Harry’ego zaskoczył całkowity brak lęku lub zdenerwowania na jego twarzy, sprawiającej wrażenie, jakby była wykuta z kamienia.
— Jak długo eliksir utrzyma moc? — zapytał Blaise neutralnym tonem, zwracając się do Terry’ego, sięgającego właśnie po buteleczkę.
Harry pochylił się nieznacznie do przodu, by lepiej widzieć, czując, jak wzrasta w nim napięcie. Veritaserum uchodziło za bardzo skuteczny środek, nawet w tej rozcieńczonej formie, którą udostępniono aurorom do celów śledztwa. Za chwilę się dowie, czy jego przypuszczenia się potwierdzą, czy też może Draco rzeczywiście miał rację, mówiąc, że Blaise jest niewinny.
Terry wypuścił na łyżeczkę zaledwie dwie lub trzy krople.
— Działanie utrzymuje się najwyżej pięć minut — uspokoił Blaise’a, wręczając mu łyżeczkę. — Gdy opuścisz to biuro, będzie po wszystkim.
Blaise ostrożnie przejął łyżkę z jego dłoni, patrząc nieufnie. Zapadła cisza tak głęboka, że można by było usłyszeć w niej odgłos spadającego płatka kwiatu. A potem Zabini szybko przełknął przezroczysty płyn, krzywiąc się z lekkim wstrętem.
Gdy tylko Terry upewnił się, że Veritaserum zadziałało właściwie, rozpoczął zadawanie rutynowych pytań, które stawiał już tego ranka kilkanaście razy różnym osobom.
— Czy masz lub miałeś kiedykolwiek kontakt z mroczną stroną?
Harry wstrzymał oddech, czując, jak serce zaczyna mu łomotać. Wnętrze jego dłoni nieprzyjemnie zwilgotniało.
— Nie — odparł Blaise spokojnie, nie pozostawiając ani cienia wątpliwości.
— Czy kiedykolwiek przekazywałeś Voldemortowi lub jego poplecznikom tajne informacje pochodzące z ministerstwa?
— Nie — powtórzył Zabini, zachowując nieruchomą minę.
Harry zakazał samemu sobie w jakikolwiek sposób próbować podważyć działanie Veritaserum. Drżącą ręką nabazgrał „wynik negatywny” przy nazwisku Blaise’a. Przez moment próbował wsłuchać się w samego siebie. Dominującym uczuciem był gniew i rozczarowanie, przede wszystkim dlatego, że pomylił się co do tego aroganckiego, zarozumiałego drania, który na jego oczach ośmielał się przytulać do Dracona.
— To już wszystko? — zapytał Zabini celowo znudzonym tonem. Dźwięk tych słów sprawił, że wymuszone opanowanie Harry’ego prysnęło w jednej chwili. W ułamku sekundy podjął decyzję.
— Nie — odparł znacząco, podnosząc się z krzesła. Wiedział, że musi się pospieszyć. Zostały mu najwyżej trzy minuty, co do których miał nadzieję, że wystarczą, by dokonać osobistej zemsty na Blaisie Zabinim.
— Nie? — zawtórował Terry w zdumieniu, obracając się ku Harry’emu. Jego twarz była jednym wielkim znakiem zapytania.
Harry nie miał czasu na wyjaśnienia. Usiadł na rogu biurka naprzeciwko Blaise’a, przyglądając się, jak do jego oczu wraca wyraz nieufności. Harry wcale mu się nie dziwił.
— Co jeszcze chcecie wiedzieć? — zapytał Blaise, lekko rozdrażniony. — Nie okazałem się szpiegiem, więc test jest chyba zakończony, prawda?
Harry wiedział, że to, co robi, jest nielegalne. Nie obchodziło go to jednak w tej chwili ani trochę. Wbił wzrok w Zabiniego.
— Czy kiedykolwiek miałeś romans z Draconem Malfoyem? — Jego głos brzmiał pewnie, nie drżąc ani odrobinę.
Za plecami usłyszał przestraszony, urwany wydech Terry’ego.
Wpływ Veritaserum nie dał Blaise’owi ani sekundy na zastanowienie. Błyskawiczne „tak” spłynęło z jego ust, jeszcze zanim jego oczy zaczęły rozszerzać się ze zgrozy.
— Co to ma znaczyć, do diabła?…
Ale zanim zdołał wstać, Harry już zerwał się na nogi, wydobywając różdżkę i celując nią w pierś byłego Ślizgona.
Usta Blaise’a otwierały się i zamykały, nie wydając żadnego dźwięku. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w czubek różdżki, rozważając coś gorączkowo. Jego twarz nadal przypominała zastygły lód. Jedynie szczęki drgały mu lekko.
— Harry, nie wolno ci tego robić — wtrącił się Terry ze swoim typowym rozsądkiem. W jego głosie pobrzmiewał niepokój. Z wyciągniętą ręką postąpił krok w kierunku Harry’ego.
— Nie ruszaj się, Terry — odparł Harry chłodno, nie zdejmując spojrzenia z Blaise’a. — Inaczej nie ręczę za nic. — Wyczuł, że Terry zamiera w połowie ruchu.
— Nadal sypiasz z Draconem? — Wypowiedziane słowa zabrzmiały jak trzask bicza.
Blaise mocno zacisnął usta, ale nic mu to nie pomogło.
— Nie — wyrzucił z gniewem. Z jego oczu sypały się iskry. Nie poruszył się jednak ani o milimetr.
— Dlaczego nie? — Harry starał się zwalczyć rozkosz, którą dawało mu poczucie władzy. Nie potrafił się jednak przed nią obronić.
Blaise oddychał szybko.
— Bo Draco się nie zgodził. — Cień rumieńca wpłynął na blade policzki. Zdawało się, że chce spiorunować Harry’ego wzrokiem.
Harry z trudem stłumił tryumfalny uśmiech, wpływający mu na usta. Więc Blaise naprawdę próbował zbliżyć się do Dracona. I został odrzucony. Serce podskoczyło w nim na tę myśl.
— A dlaczego się nie zgodził? — brnął dalej.
Oczy Blaise’a rozbłysły.
— Nie mam pojęcia — wymruczał niewyraźnie. Działanie Veritaserum zdawało się słabnąć. Zważywszy na sytuację, w której się znalazł, potrafił zdobyć się na całkiem szyderczy grymas. — Może dlatego, że ostatnio woli straumatyzowanych Gryfonów w roli łóżkowych zabawek? — rzucił wyniośle, unosząc brew.
Harry miał przez chwilę ochotę rzucić na niego jakiś paskudny czar za tę uwagę, jednak odpuścił sobie. Blaise został już dziś wystarczająco ukarany. Powoli opuścił różdżkę, tym samym pozwalając Zabiniemu wstać.
Blaise podniósł się płynnym ruchem. Nadal zadziwiająco dobrze panował nad twarzą, jedynie blade rumieńce na policzkach świadczyły o jakimkolwiek poruszeniu.
— Co za imponujące, małe przedstawienie — zauważył z drwiną, wykrzywiając usta. — Jakim cudem nie trafiłeś do Slytherinu? O wiele lepiej pasowałby do ciebie.
Harry uśmiechnął się lodowato. Wolał nie odpowiadać na to pytanie.
Już przy samych drzwiach Blaise odwrócił się po raz ostatni, przeszywając Harry’ego swymi niebieskimi oczami.
— Nie doceniłem cię — przyznał bez ogródek. Zabrzmiało to jakoś zastanawiająco. — Ale… już mi się to na pewno nie przydarzy. — Cynizm i arogancja jego uśmiechu tworzyły niebezpieczną mieszankę. A potem otworzył drzwi i opuścił biuro.
Terry wyrwał się z odrętwienia. Doskoczył do drzwi, zamykając je za Blaise’em, po czym powoli odwrócił się do Harry’ego. Cała jego twarz wyrażała głęboką konsternację.
— Wydaję mi się, że muszę jeszcze raz przemyśleć własne zdanie co do tego, czy naprawdę nie oszalałeś — stwierdził, potrząsając głową i patrząc na Harry’ego wielkimi oczami. — Jeśli Blaise puści parę, wpadniesz w cholerne tarapaty. Nadużycie Veritaserum nie jest drobnym przewinieniem.
Harry wzruszył tylko ramionami.
— On niczego nie powie — odparł rezolutnie. — Musiałby się wtedy przyznać, jakie pytania mu postawiłem. A to byłoby dla niego mało przyjemne.
Boot z westchnieniem potarł czoło, opadając na krzesło.
— Dobra, niech zgadnę… Więc Blaise też jest uwikłany w całą tę historię? — zapytał z rezygnacją w głosie i, nie czekając na odpowiedź Harry’ego, kontynuował: — Pozostaje tylko pytanie, kto nie jest?
Harry zachichotał cicho. Cała ta sprawa nie była w zasadzie śmieszna, ale nie mógł się powstrzymać.
— Nie wiem — odpowiedział, szczerząc się radośnie. — Ale ty z pewnością już jesteś w nią wmieszany.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz