Nadejdzie dzień, w którym zrozumiesz,
że nie musisz uciekać już przed samym sobą.
Harry nie wiedział, czego ma się spodziewać, a jeśli już,
to raczej twardego, bolesnego lądowania. Nic takiego się jednak nie stało.
Upadek wyhamowało coś elastycznego, podobnego w dotyku do porządnie wypchanego
plastykowego worka. Po chwili w nozdrza uderzył go przenikliwy smród rozkładu,
zmuszając tym do wykrzywienia twarzy z obrzydzenia.
— Do cholery, Harry! — usłyszał rozeźlony, apodyktyczny
głos Dracona, usiłującego rozdzielić ich splątane w uścisku części ciała. —
Miałeś pomyśleć o jakimś miejscu w świecie mugoli, a pierwsza rzecz, jaka
przychodzi ci do głowy, to wysypisko śmieci?
Sytuacji z pewnością daleko było do komizmu, ale w obliczu
ataku wściekłości Dracona Harry jedynie z największym trudem opanował cisnący
się na usta grymas rozbawienia.
— Przynajmniej wydostaliśmy się z iluzji Voldemorta —
podkreślił rzeczowo, rozejrzawszy się po najbliższej okolicy. Ciemny, otoczony
wysokimi murami, zapuszczony dziedziniec, na który się dostali, nie sprawiał
szczególnie zapraszającego wrażenia, z łatwością dał się jednak zakwalifikować
jako element dwudziestego pierwszego stulecia.
Harry ześliznął się niezbyt zręcznie w dół stosu,
usypanego z niedbale rzuconych worków z odpadkami, nadal czując niepokojące
trzęsienie w kolanach. Zdecydowanie odepchnął myśl o ostatnich wydarzeniach w
kapliczce. Nie chciał teraz o tym pamiętać.
Brzęk, który rozległ się gdzieś obok niego, przyprawił go
o silny dreszcz. Szybko jednak wyszło na jaw, że źródłem hałasu był tylko
bezdomny pies, szukający pożywienia w przeładowanych pojemnikach na śmieci.
Harry powoli wypuścił powietrze z płuc.
— Gdzie myśmy w ogóle trafili? — Wyraźnie słyszał, jak
Draco stara się nie brzmieć zbyt opryskliwie. Z jawnym obrzydzeniem, samymi
czubkami palców wyskubał kilka listków nadgniłej sałaty z fałd peleryny. — O
jakim miejscu pomyślałeś?
Harry zmarszczył czoło, zastanawiając się intensywnie.
— Nie jestem pewien — odpowiedział wreszcie, co Draco
skwitował niezadowolonym prychnięciem. — Wszystko potoczyło się o wiele za szybko.
Przerwało im dobiegające gdzieś z bliska skrzypnięcie
ciężkich, żelaznych drzwi, należących do wynędzniałego bloku o zabitych
czarnymi deskami oknach na parterze. Przez chwilę słyszeli rozbrzmiewające
wewnątrz dźwięki muzyki, zdławione kilka sekund później głośnym hukiem
zatrzaskiwanych drzwi.
Atmosfera zgęstniała w jednej chwili. Żołądek Harry’ego
zareagował nieprzyjemnym skurczem.
Wysoka postać wstąpiła w krąg mdłego światła starej,
mrugającej, wiszącej nad wejściem lampy. Mężczyzna, który przez nie wyszedł, w
jednej ręce niósł dwie skrzynki z pustymi butelkami, pobrzękującymi cicho przy
każdym jego kroku. W drugiej dłoni trzymał latarkę, rzucającą na ziemię jasny
stożek światła.
Obcy instynktownie wyczuł, że coś się nie zgadza. Nie
wydając żadnego dźwięku i nie ruszając z miejsca, wpatrywał się w mrok
dziedzińca. W końcu uniósł obejmującą latarkę dłoń. Krąg jasności przesunął się
po zardzewiałych pojemnikach na śmieci, zatrzymując się na twarzy Harry’ego.
Jaskrawy blask boleśnie oślepił przyzwyczajone do
ciemności oczy Pottera. Harry mocno zacisnął powieki i odwrócił głowę w bok,
macając ręką po szacie w poszukiwaniu różdżki, choć przeczucie podpowiadało mu,
że tej nocy nie będzie już musiał z niej korzystać.
— Harry? To ty? — W słowach, które dobiegły do jego uszu,
pobrzmiewało bezgraniczne zdumienie.
Ciepły, niski głos wydał się Potterowi dziwnie znajomy,
choć do tej pory nie miał okazji słyszeć go zbyt często.
Nagle oślepiający blask zniknął. Harry otworzył oczy,
mrugając szybko.
Młody mężczyzna podszedł bliżej. Miał ostre rysy twarzy i
nosił ciemne, obcisłe ubranie. Jego biodra luźno spowijał czarny, sięgający
kostek fartuch. Czekoladowe oczy w kształcie migdałów wyrażały kompletne
zaskoczenie.
Harry zaczął się śmiać, uświadamiając sobie, że podczas
panicznej ucieczki z iluzji Voldemorta nie pomyślał o konkretnym miejscu w
świecie mugoli, lecz o konkretnej osobie, która zawładnęła jego podświadomością
w tym jednym, ważnym momencie.
— Cześć, Vincent — powiedział niezbyt głośno, robiąc krok
w kierunku mężczyzny i wyciągając do niego rękę. — Właśnie uratowałeś nam
życie.
***
Trochę potrwało, zanim przypomniał sobie, kiedy ostatnio
widział chłopaka Terry’ego Boota: na balu sylwestrowym w Akademii Aurorów,
który teraz wydał mu się tak bardzo odległy w czasie. Tym dziwniej było mu więc
siedzieć u boku całkowicie zdezorientowanego Dracona przy czyściutkim barze
nieco podupadłego mugolskiego klubu nocnego, podczas gdy Vincent uśmiechał się
do nich z drugiej strony lady, podsuwając im dwie szklaneczki wypełnione
bursztynowym płynem.
— Koniak — powiedział młody mężczyzna tonem wyjaśnienia. —
Wyglądacie, jakbyście go pilnie potrzebowali.
Prawidłowa interpretacja wyczerpania malującego się na ich
twarzach nie należała przypuszczalnie do rzeczy trudnych. Całe ciało Harry’ego
przepełniało ołowiane zmęczenie, jakby nie spał przez kilka nocy z rzędu.
Zadawał sobie pytanie, co Vincent mógł o nich pomyśleć.
Niemal synchronicznie z Draconem sięgnęli po szklanki.
Mocny alkohol zapiekł Harry’ego w gardło, spływając gorącą falą do żołądka.
Doznanie było bardzo przyjemne. Wyraźnie czuł rumieniec wpływający mu na
policzki.
— Może będzie lepiej, jeśli nie spytam, skąd właśnie
wracacie — uśmiechnął się Vincent dyskretnie. — Powoli zaczynam przyzwyczajać
się do faktu, że naprawdę istnieje coś takiego jak magia. Mimo wszystko, nadal
trochę się boję, gdy dwóch czarodziei, ot tak sobie, spada mi nagle z nieba na
głowę. — Mrugnął do nich na znak, że nie traktuje swych własnych słów zbyt
poważnie.
Harry odpowiedział mu nieco wymuszonym uśmiechem, w głębi
duszy wdzięczny za takt Vincenta. Chłopak Boota zdawał się dokładnie wyczuwać,
że jego goście nie mają ochoty zwierzać mu się z wydarzeń tej nocy. Pomijając
fakt, że Harry nie był pewien, ile dokładnie Vincent wie o czarodziejskim świecie,
nie był w stanie opowiedzieć mu o tym, co przeżył na wyimaginowanym cmentarzu.
Dlatego nie zastanawiając się długo, zmienił temat.
— Pracujesz tutaj?
W zasadzie było to pytanie retoryczne. Harry nigdy nie
rozmyślał o tym, jak wygląda życie Vincenta, podzielone między świat mugoli i
czarodziejów. Mimo tego nie potrafił ukryć niejakiego zaskoczenia z powodu
wykonywanego przez niego zajęcia.
— Tylko w weekendy — poinformował go chętnie Vincent,
zabierając się za wycieranie szklanek i kieliszków. Robił to bardzo pewnymi,
sprawnymi ruchami. Z pewnością stał już za barem całą noc, ale nie dawał po
sobie poznać najmniejszych oznak znużenia. — Muszę jakoś finansować sobie
studia. Ta praca bardzo mi odpowiada. — Powiódł szerokim gestem dokoła,
wskazując na całe wnętrze lokalu.
Harry obrzucił pomieszczenie szybkim spojrzeniem. Godzina
była na tyle późna, że w barze pozostało zaledwie kilku gości, siedzących przy
małych stolikach na uboczu i pogrążonych w rozmowach. Przyciszona stosownie do
pory muzyka umożliwiała swobodną wymianę myśli bez potrzeby unoszenia głosu.
Nikt nie zwracał na nich uwagi. Harry potrzebował kilku chwil, by stwierdzić,
że wśród obecnych byli wyłącznie mężczyźni.
— To bar dla gejów — wyjaśnił Vincent z naturalną
prostotą, tak jakby odczytał nieme pytanie na twarzy Harry’ego. — Mam nadzieję,
że nie macie pretensji, że zaciągnąłem was akurat tutaj?
Uwaga ta mocno rozbawiła Harry’ego. Wydał z siebie ciche,
przeciągłe prychnięcie.
— Draco jest moim chłopakiem — powiedział wyraźnie,
odwracając głowę w bok i natrafiając na spojrzenie bliskich, szarych oczu, w
których widniał teraz cień zaskoczenia.
Po raz pierwszy jasno określił łączący ich układ, dziwiąc
się przy tym, jak łatwo te słowa przeszły mu przez usta. Okazało się to takie
proste. A przynajmniej w tej szczególnej sytuacji.
Odpowiedzią było ciepło uśmiechu, wypełniające brązowe
oczy Vincenta. Mężczyzna sięgnął po telefon komórkowy, dotknął kilku przycisków
i przyłożył aparat do ucha.
— Poproszę Terry’ego, żeby was stąd odebrał — oświadczył
łagodnym, ale zdecydowanym tonem. — Na pewno zrobi to z chęcią. Nie chciałbym,
żebyście wracali do domu sami.
Harry z rezygnacją wzruszył ramionami. Terry z pewnością
poczuje tak wielką ulgę na wieść o tym, że przeżyli akcję bez szwanku, że nie
będzie się gniewał za zakłócenie mu snu.
— Do domu? — powtórzył Draco ponurym głosem, podczas gdy
Vincent cicho rozmawiał przez telefon. To były jego pierwsze słowa, od kiedy
przekroczyli próg baru. — Zanim tam dotrzemy, minie jeszcze kilka dobrych
godzin.
Ciężko wzdychając, Harry przyznał w duchu, że wyrażona
właśnie obawa Dracona prawdopodobnie okaże się być czystym proroctwem.
***
— Proszę, siadajcie — powiedział Dumbledore nieco
formalnym tonem, wskazując im dwa miękkie, przeznaczone dla gości siedzenia,
stojące przed olbrzymim biurkiem w jego gabinecie.
Harry bezskutecznie próbował stłumić ziewnięcie,
przybierając wygodną pozycję na obitym grubą tapicerką krześle. W oddali, za
oknem, wstawał już świt, a fakt, że kolejny raz siedzieli w tym pomieszczeniu o
tak wczesnej porze, zdawał się być już czymś tak znajomym, że nie mógł
powstrzymać przelotnego uśmieszku, choć wcale nie było mu wesoło.
Na twarzy Dumbledore’a widniało to samo zmęczenie i
wyczerpanie, które odczuwał i sam Harry. Poza tym nie potrafił odczytać z niej
żadnych innych emocji, ani jednego znaku świadczącego o nękającym go poczuciu
winy z powodu tego, do zrobienia czego był zmuszony kilka godzin wcześniej.
— Przykro mi, że pozbawiłem was zasłużonego odpoczynku —
zaczął cicho Dumbledore. — Niestety, jest jeszcze kilka ważnych spraw, które
koniecznie muszę wyjaśnić, zanim pozwolę wam odejść.
Harry nie był pewien, czy naprawdę chce usłyszeć wersję
Dumbledore’a dotyczącą wydarzeń ostatniej nocy. Przepełniona lękiem twarz
dziecka zapadła mu głęboko w pamięć. Nieustannie musiał upominać samego siebie,
by myśleć o nim jako o Voldemorcie, o czarodzieju, który ponosił winę za śmierć
jego rodziców i za niezliczone cierpienia innych. Nie przynosiło to jednak
pożądanego efektu. Mdlące uczucie w żołądku nie chciało ustąpić.
— Zaskoczyłeś mnie dzisiejszej nocy, Harry. — Dyrektor
gładził w zamyśleniu siwą brodę, nie spuszczając z Harry’ego uważnego wzroku. —
Przez tak wiele lat zadawałem sobie pytanie, na czym polega moc, którą ty
posiadasz, a którą nie dysponuje Voldemort. Moc, która według przepowiedni
stanie się bronią do jego ostatecznego pokonania.
Harry poczuł się nieprzyjemnie pod badawczym spojrzeniem
jaskrawobłękitnych oczu.
— O jaką moc chodzi? — zapytał, przełykając nerwowo ślinę.
Kąciki ust Dumbledore’a drgnęły nieznacznie.
— Litość — odezwał się w końcu. — Zdolność do okazania
łaski nawet największemu wrogowi. Po wszystkich krzywdach, które Voldemort
wyrządził tobie i twojej rodzinie, ty, będąc dziś w nocy w kapliczce, ani przez
sekundę nie odczuwałeś pragnienia, by go zabić. Pozbawić mocy, tak. Ale nie
zabić. Właśnie to tak bardzo różni cię od niego. Dzięki temu byłeś w stanie go
pokonać, choć przyznaję, w bardzo szczególny sposób. — Echo szlochu dziecka
powróciło na chwilę do umysłu Harry’ego. Przeszył go wewnętrzny dreszcz. —
Nawet teraz, w tym momencie, jesteś przekonany, że pozbawienie życia dziecka, w
które niezamierzenie zamienił się Voldemort za sprawą własnej magii, nie było
właściwym wyjściem. Że lepiej byłoby dać mu drugą szansę. — Poważne oczy
Dumbledore’a, nadal utkwione w Harrym, zwęziły się lekko. — Ale rzeczy nie
zawsze są tym, na co wyglądają na pierwszy rzut oka, Harry. I aby potwierdzić
moje przypuszczenia, wystawiłem cię w kapliczce na próbę.
Zapadła długa cisza. Znaczenie ostatnich słów torowało
sobie drogę do świadomości Harry’ego jak przez gęstą mgłę. Kosztowało go wiele
wysiłku, by unieść głowę i spojrzeć Dumbledore’owi w oczy.
— Co to ma znaczyć? — zapytał tonem ostrzejszym, niż
zamierzał, czując jednocześnie dziwną bezradność.
Dumbledore wydał z siebie przeciągłe westchnienie.
— Iluzja Voldemorta przez dłuższy czas stanowiła centrum
jego władzy. Obowiązywały w niej jego własne prawa. Mógł trzymać tam
uwięzionego Pettigrewa, mógł podporządkować go swej woli. I mógł zmusić
pozostałych śmierciożerców do stawienia się na miejsce. — Przerwał na chwilę,
by dać Harry’emu i Draconowi czas na przyswojenie usłyszanych informacji. —
Jednak Voldemort nie mógł ukazać się w swej iluzji osobiście. Stworzył więc
kopię własnej postaci, umieszczając ją tam, gdzie nie był w stanie pojawić się
sam. Kopię z krwi i kości, którą można było pokonać i zabić. Niemniej jednak
kopię.
Obaj zareagowali głębokim, zaskoczonym wdechem. Harry nie
czuł się na siłach, by złożyć kłębiące mu się pod czaszką myśli w choć jedno
sensowne zdanie. To Draco jako pierwszy odzyskał mowę.
— Więc on nadal żyje?
Dyrektor odchylił się na krześle, przyglądając się
Draconowi bez mrugnięcia okiem.
— Został pokonany — wyjaśnił spokojnie. — Zniszczyliśmy
jego wizerunek, niszcząc tym samym całą iluzję. Centrum władzy, które sobie
zbudował, przestało istnieć. Nie został mu też ani jeden poplecznik. —
Dumbledore poprawił okulary pomarszczoną ze starości dłonią. — Nie wydaje mi
się jednak, by jego zły duch mógł tak po prostu umrzeć. Co z twoim Mrocznym Znakiem,
Draco?
Wzrok Malfoya wyrażał dezorientację. Lekko drżącymi
palcami podwinął lewy rękaw koszuli, odsłaniając przedramię.
Mroczny Znak przestał się żarzyć. Czarne kontury tatuażu
przybladły nieco, jakby coś pozbawiło je ostrości.
— Tak, jak myślałem — mruknął Dumbledore pod nosem,
poddawszy rękę Dracona dokładnym oględzinom. — Wyblakł odrobinę, ale ciągle
jest widoczny.
Harry poczuł ogarniające go zimno. Więc wszystko poszło na
marne? Voldemortowi udało się wymknąć im kolejny raz?
— Jak pan myśli? — zwrócił się do Dumbledore’a, z trudem
ukrywając roztrzęsienie. — Gdzie mógł się teraz ukryć?
— Tego się pewnie nie dowiemy — odparł dyrektor łagodnie,
unosząc brwi. — Być może znów jest pozbawiony ciała, które byłby zmuszony
gdzieś chować. Mimo tego nadal istnieje w jakimś miejscu, czekając na dzień,
który przyniesie mu szansę odzyskania władzy. Ale zanim to nastąpi, nie będzie
mógł nam zagrozić. — Twardo wytrzymał wbite w niego spojrzenie dwóch par oczu.
— Nigdy nie będziemy w stanie całkowicie wyplenić zła tego świata. Jedyne, co
możemy uczynić, to nałożyć mu ograniczenia. I tego właśnie dokonaliśmy minionej
nocy.
Harry nadal czuł się jak uderzony obuchem w głowę. Zdawało
się, że jedynie Dumbledore ogarniał sytuację w całej jej złożoności, podczas
gdy on sam trzymał w dłoni zaledwie kilka niezbyt pasujących do siebie
fragmentów układanki.
— Dlaczego akurat ten cmentarz z siedemnastego wieku? —
wyrwało mu się. — Dlaczego ta kapliczka?
— Po to, by odwrócić waszą uwagę od iluzji i dać wam
poczucie znalezienia się w innym czasie. — Przez oczy dyrektora przemknął
trudny do odczytania wyraz. — Z pełną świadomością wybrał kapliczkę,
przewidując, że w jakiś sposób będziesz próbował dostać się do wnętrza iluzji,
Harry. A zrobił to po to, by konfrontacja z najgorszymi wspomnieniami uczyniła
cię niezdolnym do walki.
— I prawie mu się to udało — powiedział Harry,
przezwyciężywszy suchość w gardle. Gdyby nie było tam ze mną Dracona, dodał w
myślach.
Dumbledore uśmiechnął się dobrodusznie.
— Z żalem stwierdzam, że zbyt często skupiamy się na tym,
co widoczne powierzchownie, zamiast wybadać to, co kryje się za fasadą —
zauważył. — W ten sposób miejsca, w których doświadczyliśmy czegoś złego,
potrafią sprawić, by sparaliżował nas strach, choć same w sobie nie mają nic
wspólnego z traumatycznymi przeżyciami, tak jak w twoim przypadku kapliczka.
Podobnie pozwalamy się zbić z tropu przez niewinną, dziecięcą twarz, będącą
tylko kopią kogoś, kto popełnił zbyt wiele zbrodni, by móc za nie kiedykolwiek
odpokutować. Nawet gdyby rzeczywiście otrzymał drugą szansę. — Spoczywający na
nich wzrok dyrektora promieniował ciepłem i serdecznością. — Pewnych spraw nie
widzimy oczami, ale sercem. To rzecz, której nauczycie się w trakcie waszego
życia. Na razie jednak jesteście jeszcze na to o wiele za młodzi — dodał,
mrugając do nich znad oprawek okularów. Harry myślał nad tym, co usłyszał,
niezdolny do jakiejkolwiek odpowiedzi. Której to zresztą Dumbledore zdawał się
wcale nie oczekiwać. — Być może obaj zadajecie sobie pytanie, dlaczego czarna magia
Voldemorta nie mogła wam zaszkodzić. Przyznaję, że ten fakt zaskoczył mnie
najbardziej. Zawsze wiedziałem, że to właśnie wy, gdy tylko uda wam się
przezwyciężyć wrogość wyhodowaną za czasów szkolnych i połączyć swe siły,
zadecydujecie o zakończeniu wojny. — Pochylił się do przodu, badając wzrokiem
ich twarze. — Nie wiem, co zaszło między wami na Grimmauld Place. Obserwując
wasze postępy, nie chciałem naruszać prywatnej przestrzeni, w której byliście
zamknięci,. Liczyłem się ze wszystkim, poczynając od przyjaźni po głębokie
pokrewieństwo dusz. Na pewno jednak nie z miłością.
Na chwilę w Harrym zamarło serce. Żar oblał mu policzki,
więc w zawstydzeniu obrócił głowę, nie będąc w stanie wytrzymać dłużej wzroku
Dumbledore’a. Siedzący obok niego Draco zesztywniał i zaczerwienił się po
korzonki włosów, prezentując sobą absolutnie nieznany do tej pory Harry’emu
widok. Żenująca świadomość tego, że Albus Dumbledore dumał nad ich życiem
intymnym, sprowadziła kolejną gorącą falę na jego ciało.
Dumbledore roześmiał się z głębi serca, szczerze i
donośnie, w sposób, którego Harry dotąd u niego nie słyszał.
— Dom miał rację — zachichotał w końcu wesoło. — To
naprawdę była najlepsza rzecz, jaka mogła się wam przydarzyć. Lub też nam
wszystkim. Nie ma żadnej lepszej ochrony przed czarną magią niż wzajemna
miłość. A Voldemort z pewnością raz jeszcze nie przewidział, że nie ma cienia
szansy przeciwko wam obu.
Harry zmusił się do zrobienia wdechu. Policzki nadal
piekły go żenująco, a że ciągle nie poznał rozwiązania wszystkich zagadek,
uznał, że moment na zmianę tematu jest jak najbardziej odpowiedni.
— Co stało się z Pettigrewem? — zapytał nieco bezbarwnym
tonem. Złożone na kolanach ręce trzęsły mu się odrobinę. — Udało mu się zbiec
na czas?
— Tego, niestety, nie wiem do końca — przyznał dyrektor
bez ogródek, wzdychając i wzruszając ramionami. W jego oczach pojawiło się
zastanowienie. — Aby uciec, Peter Pettigrew musiałby wiedzieć, że jest więźniem
czyjejś iluzji, z której wydostanie się gwarantować mu może jedynie przeskok do
świata mugoli, tak, jak zrobiliście to wy dwaj. Nie wiem, czy naprawdę zdawał
sobie z tego sprawę.
Harry wzdrygnął się na myśl o tym, jak strasznym doznaniem
musiało być pogrzebanie żywcem w rozpadającej się iluzji. Mimo tego nie
potrafił wzbudzić w sobie ani krztyny współczucia dla Glizdogona. Jeśli zaś
jego ucieczka miałaby zakończyć się powodzeniem, to przypuszczalnie nikomu nie
uda się już pociągnąć go do odpowiedzialności za popełnione czyny. Harry
bezwiednie zacisnął dłonie w pięści.
— A Severus? — odezwał się Draco cicho. Harry usłyszał
troskę w jego głosie. — Jak to możliwe, że Znak nie zmusił go do aportowania
się u boku Voldemorta? W jaki sposób mógł oprzeć się wezwaniu?
Dumbledore milczał przez chwilę, mrugając lekko powiekami.
— Jest to niełatwe — odparł w końcu. — Ból oraz przymus
poddania się nakazowi mają różne natężenie, zależnie od intensywności wezwania.
Wczoraj w nocy oparło mu się zaledwie kilku czarodziejów. Przekonałeś się o tym
na własnej skórze. — Gestem głowy wskazał Mroczny Znak na przedramieniu
Dracona. — W ciągu ostatnich trzech lat cały czas utrzymywałem sporadyczny
kontakt z Severusem, dlatego mogłem ostrzec go na czas. Zdążył więc odłączyć
swą świadomość własnoręcznie rzuconym czarem, który trwał na tyle długo, by po
przebudzeniu echo Znaku dostatecznie osłabło. W przypadku śmierciożerców,
których już uwięziliśmy, wystarczyła zwykła Drętwota, by zapobiec ich ponownej
próbie przyłączenia się do swego pana. Na pewno porozmawiasz z Severusem w
ciągu dnia, Draco. Ale na razie obaj powinniście zażyć kilku godzin odpoczynku.
W waszym wieku odpowiednia ilość snu odgrywa bardzo ważną rolę. Ostatnie dni
były wyczerpujące dla nas wszystkich. — Z tymi słowami na ustach podniósł się z
miejsca, dając tym samym znak, że uznał rozmowę za zakończoną. Drewniane nogi
krzeseł otarły się z cichym zgrzytem o podłogę, gdy Draco i Harry poszli za
jego przykładem.
Harry dotarł już prawie do drzwi, kiedy coś nakazało mu
obrócić się jeszcze raz w stronę dyrektora. W jego głowie zaświtała ostatnia,
trochę dziwaczna myśl.
— O jakim miejscu w świecie mugoli pomyślał pan, aportując
się z wnętrza iluzji?
Dumbledore nie wyglądał na zaskoczonego pytaniem. Jego
oczy błyszczały szelmowsko.
— Niedaleko londyńskiego Westminster Bridge stoi
imponujący diabelski młyn, z którego gondoli rozpościera się wspaniały widok na
miasto. O ile się orientuję, nazywa się go „Okiem Londynu”. Zawsze chciałem
zafundować sobie taką małą przejażdżkę — zachichotał dyskretnie. — Niestety,
Severus zdaje się cierpieć na lęk wysokości.
Rozbawiony wizją bojącego się wielkiej karuzeli Severusa,
Harry zamknął za sobą drzwi, wychodząc na ciemny korytarz, gdzie Draco już na
niego czekał.
Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, a otaczające
ich powietrze zdawało się trzeszczeć od emocji. Po chwili Draco postąpił krok w
stronę Harry’ego.
— Chciałbym ci tylko powiedzieć, że… — urwał, spuszczając
wzrok na podłogę. W jego głosie pobrzmiewała trema i niezręczność, coś zupełnie
nietypowego dla zwykle emanującego chłodnym opanowaniem Ślizgona. — To znaczy,
myślę, że… Dumbledore miał rację, mówiąc to, co powiedział. — W napięciu
przebiegł oczami po twarzy Harry’ego, jakby miał nadzieję ujrzeć w niej jakiś
znak zrozumienia.
Harry odwzajemnił intensywne spojrzenie Dracona, czując,
jak serce zaczyna mu bić szybciej. Słowa, które usłyszał, były chaotyczne, ale
od razu pojął, do czego się odnoszą. Liczyłem się ze wszystkim — ale nie z
miłością.
Dwa proste wyrazy, tak niesamowicie trudne do
wypowiedzenia. Harry wiedział o tym z własnego doświadczenia, a fakt, że Draco
był mężczyzną, bynajmniej nie ułatwiał całej sprawy.
Chwilę później uświadomił sobie, że Draco w
charakterystyczny dla siebie sposób wyraził to, co do niego czuje. I że
informacja ta dotarła na miejsce przeznaczenia. Uśmiechnął się, próbując
zignorować nerwowe łaskotanie w żołądku.
— Wiem — odpowiedział z udawanym spokojem. — Miał rację.
Niepewność we wzroku Dracona zniknęła, ustępując miejsca
dobrze znanemu, lekko ironicznemu błyskowi. Odwzajemnił uśmiech w sposób, który
sprawił, że pod Harrym zmiękły kolana.
***
— Draco?
Drgnął mocno, niespodziewanie słysząc swe imię. Nie
zauważył, że Harry już nie spał. Jedno krótkie zerknięcie na jego twarz
wystarczyło, aby potwierdzić pełen niepokoju ton bijący z jego głosu.
Draco gwałtownie odwrócił głowę, ocierając z policzka
zdradzieckie ślady łez.
— Nie chciałem, żebyś widział mnie w tym nastroju —
wymamrotał zażenowany, pociągając nosem.
Nie wiedział dokładnie, jak długo siedział przy oknie w
sypialni Harry’ego, zapatrzony w ponurą, marcową aurę. Przypuszczalnie minęło
już południe. Nie uniósł głowy na dźwięk cichych, zbliżających się kroków ani z
powodu łagodnego dotyku dłoni na swoich ramionach.
— Opłakiwanie nieżyjącego ojca nie jest rzeczą, której
trzeba się aż tak wstydzić — zauważył Harry cicho tuż za jego plecami.
Draco odetchnął głęboko.
— Umarł z mojej winy — powiedział, czując, jak skręcają mu
się przy tym wnętrzności. Przymknął na chwilę oczy, usiłując przegnać
zalewającą go na nowo falę mdłości.
Harry przyciągnął krzesło i usiadł przy oknie obok Dracona.
Podobnie jak on miał na sobie same bokserki. Draco czuł jego ciepło, choć ich
ciała nie stykały się ze sobą.
— Dlaczego tak uważasz? — zapytał Harry, marszcząc czoło.
— Nie rozumiesz? — Usłyszał rozpaczliwy ton własnego głosu
i zmusił się do spokoju. — Gdy pomogłem wtedy Severusowi w ucieczce, nie byłem
jeszcze szpiegiem. Po prostu uznałem, że przyglądanie się, jak torturują go na
śmierć, jest czymś złym. — Straszliwe wspomnienia na chwilę zatańczyły mu przed
oczami. Z trudem zepchnął je w głąb świadomości. — Gdybym nie zdradził,
pomagając Severusowi, mój ojciec nie musiałby próbować ocalić mi skóry
złożeniem fałszywych zeznań. Wtedy nadal by żył. — Jedynie duma powstrzymywała
go jeszcze przed ponownym rozpłakaniem się w obecności Harry’ego.
Na chwilę pokój wypełniła cisza. W końcu Harry odchrząknął
cicho.
— Jednak gdybyś nie został zdrajcą, Snape już by nie żył —
zauważył. — Przyłączając się do Voldemorta wiedzieliście, że bierzecie na
siebie spore ryzyko. Twój ojciec podjął taką a nie inną decyzję, ponieważ twoje
życie było dla niego ważniejsze od własnego. — Ręka Harry’ego odnalazła dłoń
Dracona i ścisnęła ją mocno. — Rookwood jest mordercą twego ojca. Ty nie masz z
tym nic wspólnego. — Wypowiedź Harry’ego brzmiała rozsądnie. Dlaczego więc tak
trudno było mu w to uwierzyć? — Co stało się po śmierci Lucjusza? Jak doszło do
tego, że przyłączyłeś się do Zakonu? — Harry ułożył łokieć na parapecie i
podparł na nim podbródek. Jego spojrzenie wyrażało współczucie i ciekawość.
— Dumbledore zjawił się u nas, we dworze — odpowiedział
Draco z cichym westchnieniem. Choć od tamtego dnia minęły już ponad trzy lata,
nadal pamiętał każdy jego szczegół. — Zapytał mnie, czy byłbym gotów zastąpić
Severusa jako szpiega Zakonu. Zgodziłem się na jego propozycję, gdyż wydawała mi
się wówczas jedynym właściwym rozwiązaniem. — Nadal miał w uszach słowa
Dumbledore’a. Nie jesteś jednym z nich, Draco. Nie jest jeszcze za późno, by
zdecydować się przejść na drugą stronę. Harry jako pierwszy spuścił oczy,
przerywając kontakt wzrokowy. Draco ściągnął brwi. — Co będzie dalej? — odważył
się zapytać. — Nawet jeśli go pokonaliśmy, to koniec jeszcze nie nadszedł.
Przepowiednia nie została spełniona.
Prychnięcie, którym zareagował Harry, wyrażało coś na
kształt rozbawienia.
— Głosi ona, że żaden nie może żyć, jeśli drugi przeżyje —
odparł swobodnie, wyginając usta w lekkim uśmiechu. — Zakładam, że Voldemort
znajdzie pewnie kiedyś sposób odzyskania władzy i zbierze wokół siebie nowych
zwolenników. Dojdzie też przypuszczalnie do nowej konfrontacji. Ale na razie… —
Jego uśmiech przeszedł w radosny grymas. — Na razie po prostu chcę być z tobą i
cieszyć się życiem.
Bez żadnego ostrzeżenia wstał z krzesła, siadając okrakiem
na kolanach Dracona. Malfoy odpowiedział zaskoczonym mruknięciem, gdy naga skóra
otarła się o nagą skórę.
Miękkie wargi czule pieściły jego zamknięte usta,
przesuwając się po chwili w bok. Bezwiednie zamknął oczy, czując
przyspieszający puls i drżąc pod powiewem ciepłego oddechu Harry’ego,
muskającego mu małżowinę ucha.
— I jak? — Usłyszał kuszący, nieco zachrypnięty głos. —
Wracasz ze mną do łóżka czy nie?
To krótkie zdanie wystarczyło, by rozpacz i rozważania na
temat winy zeszły na drugi plan. Harry miał rację. Dlaczego roztrząsał
przeszłość, zamiast zająć się przyszłością? Liczył się jedynie ten moment. Nie
potrafił przecież zmienić absolutnie niczego, co już się wydarzyło. Mógł więc
wreszcie zacząć żyć od nowa.
Gdy otworzył oczy, twarz Harry’ego znajdowała się tylko
kilka centymetrów od jego własnej. Lekko rozchylone usta lśniły wilgocią, a w
oczach w niewątpliwie szatański sposób migotało nieme pytanie. Serce Dracona
zamarło na chwilę, gdy tylko uzmysłowił sobie, jak brzmiało. Czy zdecydowałbyś
się być dla mnie na dole?
Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz dał się namówić na
przejęcie pasywnej roli. W przeszłości wybierał zwykle mężczyzn, którzy raczej
nie dążyli do dominacji, tym bardziej zadziwiał go więc fakt, że wszedł w układ
z kimś, kto absolutnie nie pasował do tej kategorii.
Dla ciebie byłbym w stanie zrobić niemal wszystko,
odpowiedział kiedyś Harry’emu. A gdy usta Pottera zawładnęły jego własnymi i
śmiała dłoń z dręczącą powolnością wpełzła mu pod gumkę bokserek, zrozumiał, że
słowa te nie były niczym innym niż prawdą.
Wesprzyj się o mnie, pozwól naszym sercom bić wspólnym
rytmem,
poczuj siłę dłoni, trzymających cię od dawna.
Kogo obchodzi, dokąd zawędrujemy tą podupadłą drogą,
w świecie, który niech sobie twierdzi, że nie mamy racji.
(Emmylou
Harris, „A Love That Will Never Grow Old”)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz