środa, 24 lipca 2013

Rozdział trzydziesty drugi




Dopiero gdy ta wojna się skończy,
możemy liczyć na nowy początek.


Harry odwrócił się pomału, jak w zwolnionym tempie, ciągle ściskając w dłoni zupełnie bezużyteczną różdżkę. Jego żołądek skręcały mdłości. Oddychał głęboko, próbując nie pokazać po sobie strachu.
Morderca Rookwooda stał zaledwie kilka kroków dalej. Nieznośnie powolnym ruchem zsunął na kark kaptur czarnej peleryny. Harry zamrugał kilkakrotnie.
Postać, na którą patrzył, sprawiała wrażenie małej i zabiedzonej, jej plecy były zgarbione w sposób charakterystyczny dla ludzi w bardzo podeszłym wieku. Wodniste oczy w trupio bladej twarzy, o skórze tak pomarszczonej i pofałdowanej jak stary pergamin, śledziły każdy jego ruch. Głowa sędziwego czarodzieja była niemal łysa, otoczona jedynie wianuszkiem siwiuteńkich kosmyków, sięgających mu prawie do ramion.
— Nie poznajesz mnie, prawda, Harry? — Głos postaci brzmiał staro i łamliwie. Lodowate zimno, towarzyszące śmiertelnemu zaklęciu, zdążyło już prawie ustąpić. Zadziwiająco smutny uśmiech wygiął poprzecinane zmarszczkami wargi.
Harry nie był w stanie odwrócić wzroku, odpowiadając niemym, mechanicznym potrząśnięciem głowy.
Ubrany w pelerynę śmierciożercy staruszek lekko rozchylił usta, ukazując niemal bezzębne dziąsła. Gdy uniósł prawą dłoń, kierując różdżkę w stronę Harry’ego i Dracona, Potter dostrzegł, że palce obejmujące ciemne drewno nie były prawdziwe, z krwi i kości, ale metalicznie połyskiwały srebrem.
Wstrząsające nim rozpoznanie przypominało silny policzek.
— Glizdogon! — Słowo opuszczające jego usta zabrzmiało jak jęk przerażenia. W panice odwrócił się do nadal klęczącego Dracona, chwycił go pod pachy i nie pytając o nic, brutalnie postawił na nogi. Malfoy nie stawiał oporu. Jego twarz wyrażała kompletną obojętność.
Harry z wysiłkiem przełknął ślinę i pospiesznie spuścił oczy. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, co musiało dziać się w głowie Dracona. Ciało Harry’ego samo, bez zastanowienia, postanowiło, co robić. Zdecydowany, wysunął podbródek do przodu i postąpił o krok, zasłaniając sobą Dracona w obronnym geście. — Jeśli masz zamiar go zabić, musisz najpierw zrobić to ze mną — rzucił gniewnie prosto w twarz Pettigrewa, czując w uszach dzikie pulsowanie krwi.
— Harry, Harry — odezwał się Pettigrew uspokajającym i nieco drwiącym tonem. Srebrna ręka trzymająca różdżkę opadła. W spojrzeniu śmierciożercy lśniło coś dziwnego. — Dlaczego miałbym zabić kogoś, kto kiedyś uratował mi życie?
Harry głośno wypuścił powietrze, przywołując rozmyte wspomnienie obfitującej w wydarzenia nocy we Wrzeszczącej Chacie, gdy Glizdogonowi udało się zbiec przed sprawiedliwą karą. Miał na sumieniu jego rodziców. A w pewnym sensie również Syriusza. Ręce Harry’ego bezwiednie zacisnęły się w pięści.
— Nie zabiję cię — powtórzył stary śmierciożerca, mrużąc oczy. — Pomożesz mi to zakończyć. Jeżeli nie będziesz chciał pójść ze mną dobrowolnie, w razie konieczności zmuszę cię do tego. — Powiedziawszy to, odwrócił się i ruszył wąską ścieżką, najwyraźniej podążając w kierunku dziwnej budowli, której oświetlone okna majaczyły za gęstwiną krzewów.
Absolutnie zaskoczony Harry przez chwilę stał bez ruchu, nie spuszczając wzroku z oddalającego się pospiesznie Glizdogona. Tysiąc domagających się odpowiedzi pytań krążyło mu pod czaszką. W końcu zmusił się do otrząśnięcia, bez słowa wyjaśnienia chwytając Dracona za rękę i pociągając go za sobą śladem śmierciożercy. Malfoy, sprawiający wrażenie bezwolnego, pozwolił się prowadzić.
Instynkt podpowiadał Harry’emu, że nie powinien ufać Pettigrewowi. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że nie miał innego wyboru, niż słuchać jego poleceń, jeśli chciał rozwiązać większość zagadek, które przyniosło ze sobą ostatnie pół godziny. I jeśli zamierzał wyciągnąć stąd siebie i Dracona w jednym całym, zdrowym kawałku.
Stojący w pełni księżyc przysłoniła ławica gęstych chmur, a cmentarz, do tej pory skąpany w srebrzystym blasku, otuliła ciemność. Harry ledwo widział, dokąd idzie. Zaklął pod nosem, gdy potknął się o przecinające zakurzoną ścieżkę korzenie drzew, w ostatnim momencie odzyskując równowagę i ratując się tym samym przed grożącym upadkiem.
Pierwszy trup, na którego się natknęli, leżał tuż obok następnego rozwidlenia dróżki. Ciężko dysząc, Harry przystanął na kilka sekund. Nie znał nazwiska nieżyjącego, wiedział jednak, że widział go wśród tych śmierciożerców, którym udało się umknąć przed piekłem zgotowanym im w kryjówce pod dnem jeziora. W jego zeszklonych oczach widniał ten sam wyraz niedowierzania, który Harry ujrzał wcześniej u Rookwooda, wyraźnie świadczący o tym, że nie spodziewał się śmiertelnego ataku.
Harry poczuł, jak coś ściska go za gardło. Rozpoznał kolejną ofiarę: Timothy Nott. To on pomógł mu wtedy przedostać się do gniazda śmierciożerców, biorąc go za Avery’ego. Dwa inne trupy, spoczywające obok Notta, należały do zupełnie nieznanych mu osób. Kilka kroków dalej leżeli Travers i Macnair. Podobny los musiało podzielić jeszcze paru innych.
Widok martwych ciał był przytłaczający. Harry przyspieszył, zrównując się z Pettigrewem.
— Co to wszystko ma znaczyć? — wydusił, nie patrząc na śmierciożercę. — W czym mam ci pomóc? I dlaczego Voldemort pozbywa się swych własnych ludzi?
Glizdogon zatrzymał się raptownie, rzucając mu z ukosa spojrzenie zmętniałych oczu. O dziwo nie wzdrygnął się na dźwięk imienia swego pana.
— Czarny Pan rozkazał mi unieszkodliwić Dołohowa i Rookwooda — wysyczał cicho. — Nie z chęci zemsty, ale po to, by utrzymać własną pozycję do chwili, gdy odzyska utracone siły. — Gdzieś w pobliżu rozległ się trzepot skrzydeł sowy. Pettigrew obejrzał się pospiesznie, a w jego oczach po raz pierwszy przelotnie zagościł wyraz lęku. — Ich żądza władzy była zbyt wielka — dodał szeptem. — Zapomnieli, komu złożyli swe zobowiązania.
Harry miał wrażenie, że nie pojmuje kompletnie niczego.
— A pozostali zabici śmierciożercy? — zapytał ledwo słyszalnym głosem.
— Powiedziałem ci już, że musimy to zakończyć. — Pettigrew uderzył w niemal rozpaczliwy ton. — Spójrz na mnie! Umieram! Im więcej życiowej energii ze mnie wysysa, tym starszy i słabszy się staję. Jestem ostatnim sługą, który mu pozostał. Beze mnie nie udałoby mu się odzyskać władzy po tym, jak ostatnio Dumbledore niemal pokonał go w Zakazanym Lesie. — Harry bezwiednie cofnął się o krok. Myśli w jego głowie zaczęły gonić jak oszalałe. Spojrzenie Pettigrewa stało się gorączkowe, podczas gdy żarliwym głosem kontynuował swe wyjaśnienia, drżąc na całym ciele: — Dostał już ode mnie o wiele więcej niż od innych. Poświęciłem już raz dla niego rękę, żeby mógł odzyskać ciało. Ale dobrowolnie oddać mu życie, nie, tego nie może ode mnie wymagać.— Harry oddychał głośno, uświadamiając sobie, co zrobił Glizdogon, już za młodu niczego nie obawiający się tak jak śmierci. To właśnie ten lęk przez całe długie lata przykuwał go do Voldemorta, to ten lęk skłonił go do zdradzenia rodziców Harry’ego, choć był strażnikiem ich tajemnicy. I dopiero ten lęk, paradoksalnie, sprawił, że zdołał w końcu zerwać kajdany nałożone przez swego pana. Po to, by naprawdę stać się mordercą. Mordercą własnych towarzyszy. — Nie mogłem dopuścić do tego, żeby do niego wrócili i wzmocnili jego potęgę — ciągnął Pettigrew, przeskakując spojrzeniem po martwych ciałach Traversa i Macnaira, których zabił, nie dając im najmniejszej szansy na obronę. W jego wzroku Harry nie dostrzegł ani współczucia, ani winy, przekonany o tym, że Glizdogon nie był nawet zdolny do odczuwania podobnych emocji. Jedyne, co się dla niego liczyło, to własne, nędzne życie.
— Dlaczego oszczędziłeś pozostałych śmierciożerców w Świętym Mungu? — Nie musiał pytać, w jaki sposób Pettigrew przedostał się niezauważony do wnętrza szpitala. Najwidoczniej nikt nie zwrócił uwagi na samotnego szczura, przemykającego ukradkiem nocą przez labirynt korytarzy.
— Dumbledore już się o to postara, by żaden z nich nie ujrzał więcej światła dziennego — odparł Glizdogon, ściągając usta. — Czarny Pan nie może już na nich liczyć. Został zupełnie sam. Nawet jego ostatni sługa odwraca się teraz do niego plecami. — Skinął głową, podkreślając ważkość wypowiedzianych słów, po czym ruszył dalej. Oświetlona budowla, do której nieustannie się zbliżali, nabierała coraz wyraźniejszego kształtu.
Potter milczał, próbując uporządkować myśli. Nadal mocno trzymał dłoń Dracona we własnej. Ścisnął ją ostrożnie, a Malfoy ledwo wyczuwalnie odpowiedział tym samym. Harry odwrócił ku niemu głowę. Draco wyprężył ramiona, przybierając prostą postawę, a gdy ich spojrzenia się zetknęły, Harry ujrzał gniew i smutek płonący w jego oczach. Malfoy zacisnął zęby tak mocno, że zarys szczęk dokładnie uwidocznił się pod skórą.
— Więc to znaczy, że mamy wykonać za ciebie brudną robotę i załatwić Voldemorta. — Ze stłumionego głosu Dracona powiało chłodem. Odraza, którą czuł do Pettigrewa, wyraźnie odbijała się w rysach jego twarzy. — A to dlatego, że jesteś zbyt wielkim tchórzem, by dokonać tego sam.
Glizdogon zadrżał na dźwięk tych słów jak pod uderzeniem pejcza.
— Nie jestem tym, który może wypełnić przepowiednię — poskarżył się. — Tylko Harry’emu uda się go pokonać. Zabiłby mnie na miejscu, gdybym tylko spróbował zrobić to o własnych siłach.
Harry uniósł brew.
— A jak mam go twoim zdaniem pokonać, jeśli moja różdżka tutaj nie działa? — Zamachał bezużytecznym kawałkiem drewna przed nosem Pettigrewa. — Jesteś w stanie przywrócić nam zdolności magiczne?
— O, nie — odpowiedział pospiesznie Glizdogon. — Komu wolno używać magii w tym miejscu, a komu nie, o tym decyduje jedynie Czarny Pan. — W jego spojrzeniu lśniła całkowita obojętność. — Musicie wymyślić coś innego — dodał po chwili z niemal dwuznacznym uśmieszkiem. — Pierwsza myśl, która przyszła Harry’emu do głowy, była palącym pragnieniem uduszenia Pettigrewa gołymi rękami. Różdżka drgnęła mu w dłoni. — Jesteśmy u celu — odezwał się Pettigrew cicho, zatrzymując się dobre dwieście metrów od oświetlonego budynku, odrywając tym samym Harry’ego od jego morderczych planów.
Budowla wydała im się dość dziwna. Była niemal okrągła i niezbyt wielka, wyposażona w wysokie, gotyckie okna i spiczastą wieżyczkę. Harry poczuł nagłe, bolesne szarpnięcie w brzuchu. Zmarszczył czoło, nie wiedząc, co było tego przyczyną.
Obok niego przerażony Draco ze świstem wciągnął powietrze, przebiegając szeroko rozwartymi oczami po twarzy Harry’ego, jakby czegoś w niej szukał. Możliwych oznak strachu?
Harry potrząsnął głową, chcąc zapytać Dracona, co znaczy jego reakcja. Powstrzymał go jednak Glizdogon, ściągając na siebie jego uwagę.
— Powodzenia, Harry Potterze — wyszeptał, przenosząc wzrok na ich ciągle splecione palce. — Jeśli ktoś potrafi doprowadzić tę historię do końca, to tylko wy dwaj.
Ułamek sekundy później Pettigrew zniknął. Tam, gdzie stał chwilę wcześniej, została tylko zniszczona, czarna peleryna. Stary, posiwiały szczur śmignął im między nogami, bezszelestnie znikając w nocnej ciszy.
Harry odetchnął głęboko. Niechętnie wypuścił dłoń Dracona, robiąc krok w stronę starego budynku. A potem kolejny. Jego nogi nabrały nagle ciężaru ołowiu. Pytanie, którego nie zdążył zadać Draconowi, nadal krążyło mu po głowie, chociaż nie był już teraz taki pewien, czy naprawdę chciałby poznać odpowiedź.
W miarę, jak zbliżał się do budowli, jego przekonanie, że przypomina ona mały kościół, rosło. Serce waliło mu jak młotem. Próbował sobie wmówić, że nie ma żadnego powodu, by obawiać się zwykłego kościółka. Bezskutecznie.
Drzwi prowadzące do wnętrza były uchylone. Harry podszedł powoli, pochylając się lekko i rzucając ostrożne spojrzenie do środka. Draco stał zaraz za nim, owiewając mu szyję ciepłym oddechem.
To nie był zwykły kościółek. Harry poznał go od razu, nawet jeśli wszystko teraz wyglądało w nim inaczej. Kamiennego ołtarza nie szpeciły żadne zniszczenia, podobnie jak ustawionego przed nim rzędu pięknie zdobionych ław. W żelaznych, rozmieszczonych wzdłuż ścian uchwytach płonęły długie gromnice. I nigdzie nie było czuć woni zgnilizny. Zamiast niej powietrze przepełniał przyjemny zapach pszczelego wosku i drewna.
Kościółek był kilkaset lat młodszy niż wtedy, gdy Harry widział go ostatnio. Co nie zmieniało faktu, że był tą samą kapliczką, która nawiedzała go w najgorszych sennych koszmarach.

***

Gdyby nie przerażenie w oczach Harry’ego, Draco nie zdołałby tak szybko otrząsnąć się z letargu, w który popadł i zepchnąć wszelkich bolesnych myśli o ojcu w głąb świadomości. Rozpoznał leśną kapliczkę już jakiś czas temu, ale dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, że Harry nigdy nie widział jej od zewnątrz.
Nie mógł sobie do końca uzmysłowić, że Voldemort naprawdę byłby w stanie ukrywać się w innym wymiarze czasu i stamtąd wezwać ich do siebie. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Jednak nie był to najlepszy moment na rozważania o położeniu, w którym się znaleźli.
Harry ciągle stał w progu, wlepiając nieruchome spojrzenie w kamienny ołtarz. Oddychał urywanie, a cała jego postawa wyrażała odrętwienie. Po chwili zaczął dygotać, tak silnie, że zęby zadzwoniły mu głośno.
Draco nie wiedział, jak zareagować, uczynił więc to, co podpowiedziała mu intuicja. Sięgnął po ramię Harry’ego i pociągnął go za sobą do wnętrza budynku. Ciężkie drzwi same zatrzasnęły się za nimi.
Czuł ogarniające go napięcie. Atmosfera w kapliczce była nim wręcz naładowana. Zagrożenie, mające swe źródło w tym miejscu, wydawało się prawie namacalne. Świece migotały, przygasając i rozpalając się na nowo, choć powietrzem nie poruszał najmniejszy powiew.
Draco przez cały czas zdawał sobie sprawę z pulsowania Mrocznego Znaku, promieniującego palącym bólem na całe ramię. Teraz doznanie to przybrało na sile. Każdą cząstką ciała wyczuwał bezpośrednią bliskość Voldemorta. Wsłuchany w bicie własnego serca, liczył mijające sekundy.
Pojawienie się czarno odzianej postaci, odrywającej się od cienia za wysokim ołtarzem i zbliżającej się do niego powolnymi krokami, nie zaskoczyło go ani trochę.
Jego place drżały, gdy odgarniał z twarzy opadający kosmyk włosów. Nie musiał się długo zastanawiać. Zacisnąwszy usta, stanął przed Harrym, osłaniając go swym ciałem przed wzrokiem Czarnego Pana.
— Zjawiłeś się tu, by ofiarować mi Harry’ego Pottera? — W głosie Voldemorta dźwięczał jawny tryumf. Jego wargi były jedynie wąską kreską, a w trupio bladej, wykrzywionej twarzy lśniły płonące czerwienią oczy. Nic w jego sylwetce nie przypominało już o tym, że kilka miesięcy wcześniej Dumbledore pozbawił go niemal całej mocy. Dzięki energii życiowej Pettigrewa, oddanej nie całkiem dobrowolnie, jego siły były całkowicie zregenerowane. — Czyżby to nędzna próba zadośćuczynienia za zdradę twojego ojca?
Złośliwe słowa trafiły Dracona do żywego. Musiał zmobilizować cały wysiłek, by znów się nie załamać i nie stracić panowania nad sobą. Musiał wziąć się w garść, nie tylko ze względu na siebie, ale przede wszystkim dla Harry’ego.
— Za nic nie przepraszam — wypowiedział z trudem, walcząc z burzą szalejących w nim emocji, nie będąc w stanie przejąć nad nimi kontroli. — A Harry’ego nigdy nie dostaniesz.
— Więc chcesz się ze mną pojedynkować, chłopcze? — Głos Voldemorta ociekał sarkazmem i pychą, a w zimnych oczach błyszczało rozbawienie. — Doprawdy, niewiarygodne. Nigdy bym nie przypuszczał, że posiadasz aż tyle odwagi.
Dziwnym trafem przestał się bać. Strach zniknął kompletnie, być może za sprawą uspokajającego ciepła, bijącego od ciała Harry’ego, które wyraźnie wyczuwał za plecami.
— O ile pozwolisz mi walczyć tą samą bronią — odpowiedział, wyjmując różdżkę i celując nią w pierś Voldemorta. — A może nie jesteś zwolennikiem równych pojedynków?
Voldemort roześmiał się tak zimno, że Draco niemal słyszał pobrzękujący w tym śmiechu lód.
— Dokonałem manipulacji jedynie na waszych różdżkach, chłopcze. To kawałek drewna, osłaniający magiczny pierwiastek, nic poza tym. Magia nadal tu jest, ukryta w twym wnętrzu. Pozostaje tylko kwestia tego, czy zdążysz odnaleźć drogę, by jej użyć. — Jego wargi wykrzywiły się w ironicznym grymasie. Spowijająca go aura mroku rozszerzała się coraz dalej, aż Draconowi wydało się, że może dotknąć jej gołymi rękami. — Crucio!
Przez kilka sekund Draco miał wrażenie, że wszystko wokół zaczyna toczyć się w zwolnionym tempie. Widział lecące w jego kierunku Niewybaczalne, ale nie ruszył się z miejsca ani o centymetr, jakby był zrośnięty z podłożem. Bezradnie obserwował, jak Cruciatus z niewiarygodnym rozmachem trafia go prosto w pierś, odrzucając do tyłu. Ostatni raz zaczerpnął powietrza, próbując przygotować się na nieznośny ból, o którym wiedział, że z pewnością nadejdzie.
Silne, niezwykle ciepłe ręce schwyciły go, podtrzymały i ocaliły w ten sposób przed upadkiem. Krótką chwilę obawiał się, że traci grunt pod nogami, lecz nieprzyjemne doznanie szybko ustąpiło. Zadziwił go tylko fakt, że w ogóle nie poczuł bólu, a jedynie lekkie kłucie tuż ponad pępkiem, słabnące z każdą sekundą.
Zdziwiony dotknął palcami piersi, wymacując pod koszulką mięciutką skórę zaczarowanej kamizelki, dzieło Filiusa Flitwicka, uświadamiając sobie jednocześnie z całą jasnością, że nie tylko to spreparowane magicznie odzienie ocaliło go przed Cruciatusem.
Dłonie Harry’ego nadal mocno trzymały go za ramiona, a bijące od nich ciepło rozlewało się po całym ciele Dracona. I nagle, nie wiedząc dlaczego, w jego umyśle zakiełkowała irracjonalna myśl, że Voldemort nie mógł ich skrzywdzić, nieważne, jakimi klątwami by nie miotał w ich stronę. Powoli uniósł głowę, napotykając spojrzenie wroga.
Na wykrzywionym obliczu Czarnego Pana malowało się niedowierzanie, gdy rozpoznał, że nawet jego własna, destrukcyjna magia zdaje się nie działać w tym miejscu.
Uchwyt ciepłych dłoni zniknął, a po chwili u boku Dracona pojawił się Harry. Jego mina nie zdradzała już ani cienia paniki. Odprężone mięśnie twarzy zdawały się sugerować, że absolutnie nic się nie stało. Tak, jakby noc w kapliczce była zaledwie złym snem, który właśnie otrząsnął z siebie raz na zawsze. Rzucając Draconowi ledwo zauważalny uśmiech, zwrócił się do Voldemorta.
— Twój czas minął — oświadczył cicho, ale zupełnie wyraźnie. — Twoi poplecznicy już do ciebie nie powrócą, bo albo nie żyją, albo zostali uwięzieni. Zakończymy tę wojnę dziś w nocy. A ty nie będziesz w stanie zrobić niczego, by temu zapobiec.
W słowach Harry’ego nie było najmniejszego wahania, najdrobniejszego zwątpienia. Wiedział, że to, co mówi, odpowiada prawdzie. Niewzruszonej prawdzie o przeznaczeniu, które zostało zakorzenione w biegu wydarzeń ponad dwadzieścia lat temu jako przepowiednia.
Draco poczuł wewnętrzny dreszcz. Przed kilkoma laty Dumbledore opowiedział im, członkom Zakonu, o przepowiedni, ale do tej pory trudno mu było uwierzyć w te stare historie. Dopiero ten magiczny moment skłonił go do zrewidowania swej opinii.
Oczy Voldemorta zapłonęły dzikim gniewem.
— Co za godna pożałowania farsa — wysyczał ze złością. — Myślisz, że ułatwię ci sprawę? — Ponownie uniósł różdżkę, mierząc nią w Harry’ego i odsłaniając białe, kościste ramiona, wychylające się spod czarnej peleryny, sprawiające wrażenie dziwnie delikatnych i kruchych, jakby zrobionych ze szkła.
Harry, stojący po prawej stronie Dracona, schwycił go za bardziej oddaloną, lewą dłoń, obejmując ją ciasno własną. Bijący z niej żar łagodnymi falami ogarnął ramię Malfoya. Nie pomyślał, że tkwi w samym środku jakiejś surrealistycznej scenerii, zamiast tego poczuł się jak postronny obserwator, który nie ma absolutnie żadnego wpływu na bieg wydarzeń.
— Avada Kedavra. — Przenikliwy głos Czarnego Pana zadzwonił mu w uszach bolesnym echem.
Draco wiedział, jakie emocjonalne predyspozycje były konieczne, by móc wygenerować skuteczne zaklęcie zabijające. W przypadku Voldemorta nie miał żadnych wątpliwości, że ów je posiada. Nienawiść bijąca z każdego wypowiedzianego przez niego słowa tchnęła autentycznością, świadcząc o tym, że Czarny Pan żył nią i oddychał.
Z mieszaniną przerażenia i fascynacji Draco przyglądał się, jak zielona błyskawica hamuje tuż przed ciałem Harry’ego, by musnąć osłoniętą kamizelką pierś niczym łagodny powiew wiatru. Harry nawet się nie zachwiał. Najwidoczniej utrzymanie się na nogach nie wymagało od niego żadnego wysiłku.
W oczach Voldemorta nie dało się dostrzec lęku. Draco przypuszczał, że czarnoksiężnik już dawno nie był zdolny do tak ludzkich reakcji, nosząc w sobie skażoną przez demony mroku duszę. Mimo tego przeczuwał, że utrata władzy należała do rzeczy, których obawiał się najbardziej.
Draco nie był w stanie powiedzieć, co się z nim stało, gdy Harry z niezmąconą pewnością uniósł mu lewe przedramię, odsłaniając je i przyciskając nagą skórę naznaczoną Mrocznym Znakiem do blizny na swym czole.
Nieoczekiwany dotyk w miejscu, gdzie skóra była szczególnie cienka i wrażliwa, wyrwał mu z gardła jęk przestrachu. Nie poczuł jednak bólu. Zamiast niego przez ciało Dracona popłynęła następna kojąca, łagodna, ciepła fala, uciszając wszelkie wzburzone emocje i lęki.
Wsłuchał się w siebie, rejestrując ogarniający go nieskończony spokój. Nie umrą dziś w nocy. I tylko im, ich złączonym siłom, uda się pokonać zło raz na zawsze. Wydawało mu się, że wszystkie minione, przepełnione cierpieniem wydarzenia musiały doprowadzić ich w końcu do tego właśnie punktu. Nagle Draco zrozumiał, dlaczego Dumbledore trzymał ich miesiącami w zamkniętym domu. Dlaczego dom usilnie starał się sprawić, by Harry i on zbliżyli się do siebie. Ponieważ to i nic innego było jedyną właściwą rzeczą, którą należało zrobić.
Draco poczuł, jak uśmiech wypływa mu na usta. Nie tylko chłonął bijące od Harry’ego gorąco, ale i sam zaczął nim emanować. Czoło Harry’ego zdawało się płonąć pod jego ramieniem. I wtedy Draco pojął, że ciepło to nie było niczym innym niż magią; magią, do której okiełznania nie potrzebowali już różdżek.
Białe, oślepiająco jasne światło rozbłysło między nimi a Voldemortem, zmuszając Dracona do gwałtownego zamknięcia oczu. Przestał cokolwiek widzieć, jednak dokładnie czuł, jak blask za jego powiekami rozlewa się po całym wnętrzu kapliczki, powoli i nieubłaganie odpychając mroczną aurę Czarnego Pana i pochłaniając go w końcu całkowicie.
Ogłuszający trzask, kojarzący się Draconowi z pękającym balonem nadnaturalnych rozmiarów, sprawił, że drgnął z przestrachu. Biała jasność zgasła, podobnie jak świece wzdłuż ścian, zatapiając wszystko w ciemności.
Draco uniósł powieki i zamrugał kilkakrotnie, nie mógł jednak przebić wzrokiem mroku. Energicznie potrząsnął głową, otrząsając się z odrętwienia. Bliskość Harry’ego u jego boku nadal dodawała mu otuchy.
— Lumos. — Szept Harry’ego zaowocował pojawieniem się małego światełka na czubku różdżki. Draco nie musiał pytać, dlaczego nagle odzyskała swą magiczną moc. Doskonale wyczuwał, że potęga Czarnego Pana została złamana.
— Jak to zrobiłeś? — zapytał z zapartym tchem, gdy ich spojrzenia się spotkały.
— Ja? Nie mam pojęcia — uśmiechnął się Harry nerwowo i lekko przymknął oczy. — A ty co zrobiłeś?
Draco również nie znał odpowiedzi na to pytanie. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w ciemność.
— Jak myślisz, czy on nie żyje?
— Nie wydaje mi się. — Harry uniósł różdżkę i skierował światełko w stronę ołtarza, tam, gdzie kilka chwil wcześniej stał Voldemort. Miejsce to jednak było teraz puste.
Świece zapłonęły na nowo, zapalone szybkim machnięciem różdżki Dracona, zalewając kapliczkę łagodnym blaskiem.
Wszystko zdawało się wyglądać jak przedtem, niemal tak, jakby Czarny Pan nigdy nie istniał. Dopóki Harry nie drgnął silnie, wskazując dłonią na małe, przestraszone dziecko, skulone pod jedną z kościelnych ławek.
Mogło mieć najwyżej cztery lata, kruczowłose, z wielkimi, ciemnymi, wilgotno błyszczącymi oczami. Lękliwie rozwierając usta, patrzyło na nich z dołu przez lukę w oparciu ławki, z malutkimi dłońmi zaciśniętymi na niej tak silnie, że pobielały drobne kostki na grzbiecie ręki.
W następnej sekundzie kapliczka zadrżała w posadach. Przez kilka chwil podłoga dygotała im pod stopami. Z sufitu bezgłośnie posypał się tynk.
— Co tu się dzieje? — wyszeptał Harry ze zgrozą, rozglądając się wokół wytrzeszczonymi oczami. — Cofnęliśmy czas?
Draco otworzył usta i zamknął je znów, nie powiedziawszy niczego. W ciągu swego życia wystarczająco często widział zdjęcia z młodości Czarnego Pana, by móc rozpoznać, że dziecko chowające się pod ławką co do joty przypominało małego Toma Riddle’a, choć absolutnie nie miał pojęcia, co to wszystko miało znaczyć i jaki czar sprawił, że widzą to, co właśnie ukazywało się ich oczom.
— Nie, nie cofnęliście — wyjaśnił cichy głos dobiegający prosto zza ich pleców. — Odebraliście mu jedynie energię, którą ukradł Peterowi Pettigrewowi.
Draco i Harry, przerażeni, obrócili się na pięcie.
Albus Dumbledore i Severus Snape bezszelestnie zjawili się za nimi. Draco nie był w stanie powiedzieć, skąd się tu wzięli. Drzwi kapliczki były tak samo zamknięte jak przedtem.
— Wasza magia okazała się przypuszczalnie za silna. To mogłoby wyjaśnić, dlaczego Tom Riddle został przeniesiony w stan z wczesnego dzieciństwa — odezwał się Dumbledore z dziwnym błyskiem w oku, przenikliwym spojrzeniem wodząc od Dracona do Harry’ego. Draco zinterpretował ów błysk jako zaskoczenie, nie był jednak do końca pewien swej racji.
Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz widział Severusa. Jego wspomnienia o nocy, w której dopomógł swemu ojcu chrzestnemu w ucieczce z lochów śmierciożerców, były raczej mgliste. Wysiłkiem woli wyparł je z myśli, nie chcąc od nowa zatonąć w bolesnym poczuciu winy.
Lata wygnania postarzyły Severusa. Czarne niegdyś włosy przecinały pasma siwizny, skórę wokół nosa i oczu znaczyły głębokie zmarszczki. Ledwo widoczny, cyniczny uśmieszek zatańczył mu na ustach, gdy napotkał spojrzenie Dracona. To nie był odpowiedni moment na świętowanie spotkania. Draco doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Nowe tąpnięcie zatrzęsło murami kapliczki. Draco rzucił niespokojne spojrzenie na sufit.
Dumbledore podążył oczami za jego wzrokiem.
— Musicie stąd teraz odejść — powiedział w końcu tonem nie znoszącym sprzeciwu. — To miejsce nie jest realne. Cmentarz w Zakazanym Lesie nigdy nie istniał. Zwłaszcza nie ten cmentarz. Voldemort stworzył iluzję, rządzoną jego własnymi zasadami. Znajdujemy się we wnętrzu jego chorego umysłu. Za chwilę wszystko tu się rozpadnie, ponieważ stracił kontrolę nad własnym „ja”.
— Co się z nim stanie? — Głos Harry’ego brzmiał dziwnie niepewnie, gdy wskazywał ręką na cicho szlochające dziecko, nie przestające kurczyć się pod ławką.
Przez kilka sekund dyrektor zdawał się zmagać z samym sobą, po czym jego twarz nabrała zdecydowanego wyrazu.
— Będziemy zmuszeni zabić Toma Riddle’a, jeśli zamierzamy doprowadzić to do końca, Harry — odrzekł z możliwie wielką łagodnością.
Draco dosłownie czuł przerażenie Harry’ego, owiewające go niczym podmuch zimnego wiatru.
— Nie ma żadnej innej możliwości? — wyjąkał Potter, rzucając Dumbledore’owi i Snape’owi błagalne spojrzenie.
Dumbledore powoli potrząsnął głową.
— Możesz mi zagwarantować, że stanie się kim innym, jeśli pozwolimy mu jeszcze raz dorosnąć? — Smutny uśmiech wypłynął mu na usta. — Nie podejmę tego ryzyka — dodał cicho. — Zbyt wielu zginęło z jego ręki. W zamian za to dobrowolnie przyjmę na siebie balast bycia mordercą bezbronnego dziecka. To ciężar, którego nie chcę nakładać na ciebie.
Przez moment Harry patrzył na dyrektora z kamienną miną. W końcu odwrócił się bez słowa i pędem rzucił do drzwi, wybiegając w ciemność.
Mięśnie Dracona drgnęły. Z największym trudem opanował impuls nakazujący mu pognać na łeb na szyję za Harrym i sprawdzić, czy wszystko było z nim w porządku. Czuł jednak, że Dumbledore ma jeszcze do powiedzenia coś bardzo ważnego.
— Gdy się stąd aportujecie, pomyślcie o jakimś miejscu w mugolskim świecie — powiedział stary czarodziej pospiesznie, poganiany kolejnym wstrząsem kapliczki. Jeden ze świeczników oderwał się od ściany i z brzękiem wylądował na posadzce. — Jak tylko znajdziecie się poza granicami czarodziejskiego świata, będziecie bezpieczni. Tam moc jego iluzji już wam nie zagrozi. — Draco przytaknął krótkim gestem, cofając się o kilka kroków. Kątem oka dostrzegł, jak Severus, z ponurą miną, wyciąga różdżkę. — Pospieszcie się — upomniał Dumbledore ostro, przeszywając go wzrokiem. — Jeśli was tu zasypie, nikomu nie uda się was uratować.
Okropna wizja zostania pogrzebanym w czyjejś iluzji wystarczyła, by dodać Draconowi skrzydeł. Sprintem popędził w stronę wyjścia, wypadając na cmentarz, istniejący jedynie w wyobraźni Voldemorta, lecz tak zastraszająco realny.
Zerwał się porywisty wiatr. Dudnienie, zdające się dobiegać z wnętrza ziemi, wypełniło powietrze, narastając z każdą chwilą. Draco rozejrzał się dokoła w panice i wreszcie odkrył Harry’ego za jednym z wysokich nagrobków.
Harry skrzyżował ramiona na piersi, wlepiając chmurne spojrzenie w kapliczkę. Jego nadal przyspieszony oddech zdradzał wzburzenie.
Nie było czasu na długie wyjaśnienia.
— Musimy stąd znikać. I to natychmiast! — wydyszał Draco, łapiąc Harry’ego za ramię i nie zważając na jego nieobecny wyraz twarzy.
Okna kapliczki zapłonęły na sekundę zieloną poświatą. Dudnienie przybrało na sile, przechodząc w ogłuszający grzmot. Grunt pod ich nogami zadygotał jak podczas silnego trzęsienia ziemi. Draco z trudem utrzymał równowagę.
Pierwsze ceglane dachówki oderwały się od wieży kapliczki, roztrzaskując się o podłoże. Szyby w oknach popękały i wypadły z ram z obrzydliwym odgłosem.
Draco pospiesznie otoczył ramionami szyję Harry’ego, czując buzującą w żyłach adrenalinę.
— Musisz intensywnie myśleć o jakimś miejscu w świecie mugoli! Znasz się na nim lepiej niż ja! — wykrzyczał przez huk i szalejący wokół chaos, w nadziei, że Harry go dosłyszał.
Udało mu się jeszcze raz zaczerpnąć tchu, zanim pochłonął go wir aportacji. A potem świat ogarnęła nagle czerń i cisza.


Koniec rozdziału trzydziestego drugiego

Myślałem, że byłem w niebie
lecz musiałem stawić czoła zaskoczeniu
Niebiosa, pomóżcie mi,
nie dostrzegłem diabła w twoich oczach
(Elvis Presley, „Devil In Disguise”)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz