środa, 24 lipca 2013

Rozdział dwudziesty ósmy





Nadejdzie chwila, w której będę musiał się przyznać,
że jestem gotów sprzedać duszę diabłu,
bylebyś tylko wrócił do mnie cały i zdrowy.


Widok, który ujrzał, z jakiegoś powodu wprawił Zabiniego w rozbawienie.
Ginny siedziała na ławie przed płonącym kominkiem, pochylona nad stosem starych egzemplarzy „Proroka”, kartkując je beznamiętnie. Włosy związała w wysoki koński ogon. Choć do wiosny było jeszcze daleko, całe tuziny piegów pokrywały bladą skórę na jej odsłoniętym karku.
Blaise wahał się przez moment, zanim delikatnie położył obie ręce na jej ramionach. Nie drgnęła, co oznaczało, że już dawno wyczuła jego obecność.
— Nadal tak bardzo lubisz zachodzić mnie po cichu od tyłu? — zapytała z subtelną drwiną, a kąciki jej ust zadygotały wesoło. Gazeta, którą trzymała w dłoni, zatoczyła łuk, lądując w trzaskającym ogniu, żarłocznie pochłaniającym suchy papier.
Przykucnął obok niej bezszelestnie.
— Dziś lubię to szczególnie — szepnął, cały uśmiechnięty, niby przypadkiem muskając ustami płatek jej ucha. Poczuł, jak zadrżała pod jego dotykiem. — Co tu robisz? Odprawiasz okultystyczne rytuały z ogniem?
Wzruszyła ramionami, zwracając ku niemu górną połowę ciała.
— Nie, próbuję tylko zająć czymś uwagę. Bezskutecznie — wyznała wreszcie i zacisnęła wargi. W jej oczach widniała troska. — Harry na pewno nie da się przekonać do porzucenia tego wariackiego planu, mam rację?
Wykrzywił usta w zamyśleniu, automatycznie sięgając po drobną, spoczywającą swobodnie na kolanach dłoń Ginny.
— Z pewnością nie znam go tak dobrze jak ty — zauważył. — Ale, na ile potrafię go ocenić, to nie, nie zrezygnuje.
— I co zrobimy? — Ginny zmarszczyła czoło.
— A jak myślisz? — Blaise uniósł brew. — Oczywiście pójdziemy razem z nim.
Zmrużonymi oczami wpartywała się w jego twarz, jakby chcąc w niej coś odnaleźć.
— Nie sprawiał wrażenia, że chce, abyśmy z nim poszli.
Uśmiechnął się lekko i złożył delikatny pocałunek na zimnej ręce dziewczyny.
— A my nie sprawiamy wrażenia takich, którzy spytają go o zdanie.

***

Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz widział Thomasa Avery’ego. Osiem, może dziewięć lat. Śmierciożerca zdążył się mocno postarzeć. Liczne siwe pasma przecinały jego ciemne włosy. W jasnych oczach migotał cień niepewności, który zdawał się w ogóle do niego nie pasować.
Blaise cicho wypuścił powietrze przez nos.
— Upierasz się więc przy swoim zamiarze. — Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. — Dlaczego już teraz zażyłeś eliksir wielosokowy?
Harry niespiesznie odwrócił się do wysokiego lustra na ścianie i krytycznym wzrokiem zmierzył widoczne w nim odbicie.
— Chcę mieć dosyć czasu na przyzwyczajenie się do tego ciała — wyjaśnił powoli, krzywiąc twarz. W jego głosie pobrzmiewało coś pogardliwego.
Na kilka sekund między nimi zapanowała cisza. Uważny wzrok Zabiniego powędrował wzdłuż szczupłej sylwetki Avery’ego.
— Jak ci się udało go w ogóle przekonać, żeby zdradził położenie kryjówki? — odezwał się po chwili, z trudem ukrywając ciekawość. Dumbledore poskąpił im bliższych szczegółów w trakcie niedawnej kolacji.
Były Gryfon zapatrzył się w przestrzeń. Z jakiejś przyczyny odpowiedź nie przychodziła mu łatwo.
— Zagroziłem, że skrzywdzę Pandorę.
Wyznanie to zaskoczyło Blaise’a w dziwny sposób: odkryło bowiem przed nim zimnego, wyrachowanego Harry’ego, którego do tej pory nie znał.
— A zrobiłbyś to, gdyby nadal milczał?
Harry obrócił się ku niemu gwałtownie. Jego oczy rozbłysły gniewem.
— Naprawdę ci się wydaje, że byłbym do tego zdolny? Do cholery, Zabini, zazwyczaj należę do tych dobrych!
Blaise z wysiłkiem powstrzymał cisnący mu się na usta uśmieszek.
— Jeśli chodzi o tych złych, to zwykle można założyć, że to, co robią, przeważnie bywa tak samo złe — wyjaśnił rozbawionym tonem. — To ci dobrzy bywają nieobliczalni.
— Czy to właśnie z tego powodu nie umiałeś opowiedzieć się po żadnej ze stron? — Niski głos aurora, nie będący jego własnym, brzmiał jadowicie.
Tym razem nie udało mu się stłumić uśmiechu.
— Od zawsze preferowałem miejsce pomiędzy krzesłami — odparł swobodnie, mierząc wzrokiem twarz Avery’ego, oszpeconą raną na lewym policzku. — Kto właściwie zdradził ciemnej stronie informacje uzyskane w ministerstwie? I, przede wszystkim, jak?
Harry przeszedł nieco sztywnym krokiem do okna i wyjrzał w rozciągający się za nim mętny mrok.
— Pandora była szpiegiem — zaczął cicho, delikatnie przesuwając palcami po parapecie z ciemnego marmuru. — Dedalusowi nie udało się przejrzeć jej kamuflażu. Przez cały czas nosił ją tam i z powrotem między swoim domem a ministerstwem. Mieszkał na wsi, w Essex. Pandora musiała wymykać się nocą z jego mieszkania i spotykać w gdzieś w pobliżu z ojcem, który następnie przekazywał zdobyte wiadomości Voldemortowi. — Spojrzał na Blaise’a przenikliwie. — Ostatniej nocy Avery czekał na Pandorę w ogrodzie Dedalusa. Dlatego wpadł prosto w zasadzkę Dumbledore’a, Remusa i Hestii.
Zabini patrzył na niego w milczeniu przez dłuższy czas. Niezwykłe było oglądanie tylu różnych emocji, odbijających się w oczach Avery’ego. Po raz pierwszy naprawdę uświadomił sobie, co to wszystko musiało znaczyć dla Harry’ego. Pandora i Avery zdradzili go, przyczyniając się do tego, że został złapany, poddany torturom i zgwałcony. Jak mógł czuć się teraz, gdy ujęto sprawców tych zdarzeń?
Wykonał niejasny gest dłonią, odnoszący się do wszystkiego: zniknięcia Dracona, planu Harry’ego, eliksiru wielosokowego.
— Robisz to tylko z zemsty? — zapytał głosem dziwnie beznamiętnym.
Młody auror parsknął pod nosem. Długie, ciemne pasmo włosów Avery’ego opadło mu na czoło. Ponownie odwrócił się do lustra i zapatrzył w obcą twarz.
— Myślałem, że poczuję satysfakcję, gdy zobaczę strach i mękę w ich oczach. — Słowa z trudem przechodziły mu przez usta. Zaciśnięte szczęki uwydatniły zarys kości. — Albo i ulgę. Być może tryumf. Ale nic takiego nie nastąpiło. Nie czułem zupełnie niczego. — Jego lustrzane odbicie wbiło wzrok w oczy Blaise’a. — Jeśli tam pójdę, to zrobię to tylko dla Dracona. — Potrząsnął głową, dziwnie spięty, tak jakby to nagłe wyznanie sprawiało mu trudność.
Słowa Harry’ego trafiły Zabiniego silniej, niż chciałby się do tego przyznać. Nawet jeśli nie byli przyjaciółmi i pewnie nigdy nimi nie zostaną, nie potrafił obronić się przed ogarniającą go falą lekkiej sympatii. Zanim zdążył pomyśleć, co robi, zbliżył się do Pottera, łagodnie dotykając pięścią jego pleców.
— Trzymaj się możliwie prosto — mruknął, analizując postawę Harry’ego spod przymrużonych powiek, odruchowo naciskając mu na kręgosłup. — A przede wszystkim głowę. Avery nigdy nie spuszcza wzroku, chyba że staje przed samym Czarnym Panem. — Niespiesznie cofnął się o krok, nie zdejmując spojrzenia z aurora. — Nie zna współczucia ani litości. Miejsce, w które go trafiłeś, jest przypuszczalnie jedynym podatnym na zranienie. — Zmarszczył czoło w zamyśleniu, wyszkując w pamięci kolejnych, ważnych szczegółów. — Swego czasu miał słabość do Narcyzy Malfoy. Wielbił ją i nie ukrywał tego faktu. Możliwe, że uda ci się dzięki temu łatwiej do niej dotrzeć.
Oczy Harry’ego rozszerzały się coraz bardziej, w miarę tego, jak Blaise kontynuował.
— Znasz Avery’ego? — zapytał, wstrzymując oddech.
Zabini westchnął i lekko wzruszył ramionami.
— Był jednym z tych, którzy uniknęli Azkabanu po upadku Voldemorta, ponieważ udało im się przekonać Wizengamot, że działali pod wpływem Imperiusa. Przez jakiś czas miał sporo do czynienia z moim ojcem, robili razem interesy. Bywał u nas często. Ale uwierz mi, nigdy nie nazwałbym jego towarzystwa miłym. — Rysy Harry’ego stwardniały na dźwięk ostatnich słów. Blaise’owi nietrudno było wyobrazić sobie, co działo się w jego głowie. Zacisnął usta. — Uważaj na siebie i wyciągnij stamtąd Dracona w jednym kawałku — powiedział stanowczym tonem. — Nawet jeśli szanse powodzenia stoją jeden do tysiąca. Zadbamy o to, byście mieli wolną drogę odwrotu.
Potter wpatrzył się w podłogę, najwyraźniej zbyt otępiały, by zaprotestować.
— Dlaczego to robisz? — zapytał. — Dlaczego nam pomagasz?
Spodziewał się tego pytania, dlatego z łatwością udzielił Harry’emu odpowiedzi.
— Gdy znajdziesz się już w tym gnieździe węży, to wtedy każde z nas będzie miało tam przynajmniej jedną osobę, na której mu bardzo zależy — wytłumaczył łagodnie. — A ja nie stanowię wyjątku. Poza tym z pewnością nie chcę patrzeć na łzy Ginny. — Czuł na plecach pałający wzrok Harry’ego, gdy, odwróciwszy się, podążył do drzwi. Na progu ostatni raz spojrzał za siebie. — Powodzenia — powiedział zwięźle. A potem dodał coś, co przyszło mu nieskończenie ciężko: — Jesteś odważnym facetem, Potter.

***

Już w drodze do kryjówki śmierciożerców Harry zrozumiał, że będzie musiał zostawić za sobą wszystko, co wydarzyło się do tej pory. Niespodziewaną i pomocną rozmowę z Blaise’em. Ostatnie wskazówki Dumbledore’a. Obawę o aurorów, którzy podążali za nim, niewidoczni i bezszelestni. A głównie to, że jego przekonanie o chęci zemsty było zupełnie pozbawione sensu. Ponieważ nic, absolutnie nic nie mogło zrekompensować tego, co mu zrobiono.
Zamknął oczy, próbując skoncentrować się na tym, czego nauczył się przygotowując do zawodu aurora. Zachować zimną krew. Nie dopuścić, żeby strach przejął kontrolę nad sytuacją.
Informacje, których udzielił Avery, zapadły mu głęboko w pamięć. Jeden niewłaściwy krok, jeden cień niepewności mógł go zdradzić, odesłać z powrotem do piekła, o którym tak bardzo pragnął zapomnieć.
Miękki, bagienny grunt ugiął się jak gąbka pod jego stopami, gdy towarzyszący zwykle aportacji nacisk na ciało nareszcie ustąpił. Harry zacisnął szczelniej pelerynę-niewidkę na ramionach. Porywisty wiatr znad Atlantyku był niezwykle ciepły jak na tę porę roku. Z pełną świadomością wybrał miejsce położone w pewnym oddaleniu od podanych przez Avery’ego koordynat. Wolał najpierw rozejrzeć się po okolicy, zanim ujrzy go ktokolwiek z wrogiego obozu.
Jego oczy przez kilka minut przyzwyczajały się do rzekomo nieprzeniknionej ciemności. Srebrzysty księżyc na niemal bezchmurnym niebie stanowił jedyne źródło światła. Rozpoznał majaczące na horyzoncie kształty jako zarysy szkockich wzgórz. Niedaleko, gdzieś za nim, ukrywali się Ginny, Blaise i inni aurorzy. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby ich zobaczyć: Dumbledore dał z siebie wszystko, jeśli chodzi o czary kamuflujące. Ale wyczuwał ich obecność. Ich bliskość dodawała mu otuchy.
Prastare ruiny zamku Urquhart odznaczały się w mroku ciemnym konturem. W pogodne, letnie dni roiło się tu zwykle od mugolskich turystów z całego świata, lecz w wietrzne noce, takie jak ta, to tajemnicze miejsce sprawiało wrażenie wymarłego.
Jezioro Loch Ness było lekko wzburzone. Drobne fale uderzały z cichym pluskiem o kamienny brzeg. Rozrzedzona, upiorna mgła wisiała nad powierzchnią wody. Świadomość bezdennej głębi, którą kryło w sobie jezioro, wywołała nieprzyjemny dreszcz na skórze Harry’ego.
Kolejny łyk eliksiru wielosokowego, chroniący go przed zbyt szybkim powrotem do własnej postaci. Jeszcze jeden głęboki oddech. Ostatnie spojrzenie na ciągle cichy Mroczny Znak na lewym przedramieniu. Energicznym ruchem zrzucił z siebie pelerynę, wystawiając się na widok niewidocznych obserwatorów. Czuł niemal wdzięczność za tradycyjny strój śmierciożerców: czarne okrycie otulało go całkowicie, pozwalając mu stopić się z ciemnością.
Nie okazać lęku. Żadnej niepewności. Nieustannie powtarzał to sobie w myślach jak mantrę. Zdecydowanym krokiem przemierzył niewielki mostek, stając wreszcie na terenie spustoszonej przed całymi stuleciami twierdzy.
Doskonale pamiętał wskazówki, których udzielił mu Blaise. Wysunął podbródek i wyprostował ramiona, zwracając się jednocześnie w lewo i bez wahania maszerując w stronę wieży. Wiatr gwizdał wśród starych ruin, szarpiąc połami jego peleryny. Wędrówka nie trwała długo. Skupiał się na tym, by nie potknąć się w ciemnościach o rozsypane dokoła pozostałości obwarowania.
Gdy dotarł pod wieżę, jego oczom ukazało się stromo opadające zbocze, nie będące najłatwiejszą drogą prowadzącą nad jezioro. Wysokie ogrodzenie nie stanowiło dla niego większej przeszkody. Proste, skuteczne zaklęcie pomogło mu uniknąć poślizgnięcia się na wilgotnej skale, gdy podążając za wskazówkami Avery’ego z wysiłkiem pokonał kilka metrów stromizny dzielącej go od brzegu. Nawet z magicznym wsparciem nie poszło mu łatwo. Gdy wreszcie osiągnął cel, na jego czole mimo zimna perliły się krople potu.
Szybko odnalazł płaski, biały kamień, leżący na płyciźnie niedaleko brzegu. Okiem wyćwiczonym w dostrzeganiu szczegółów zarejestrował wyrytą na jego powierzchni ludzką czaszkę. Z walącym sercem wszedł na niego i powoli pochylił się nad niespokojną taflą wody. Śmiała fala zalała mu buty, nie przejął się jednak tym faktem.
— Nosce te ipsum. — Wiatr niemal zagłuszył cicho wyszeptane słowa. Dzięki Avery’emu znał ich znaczenie. Rozpoznaj siebie samego.
Twarz, nie będąca jego własną, odbiła się w tafli wody. Początkowo wszystko zastygło w spokoju, nawet wicher na chwilę wstrzymał oddech. Raptem ziemia się zatrzęsła, jakby ktoś walił w olbrzymi bęben gdzieś głęboko pod jej powierzchnią. Coś, co znajdowało się w jeziorze, zdawało się go obserwować, oceniając każdy skrawek jego ciała. Harry odpowiedział nieruchomym spojrzeniem, nie ważąc się nawet mrugnąć. A potem, nagle, grunt zapadł mu się pod nogami.
Opadanie w czarną otchłań jeziora wydawało się nie mieć końca. Ściana mrocznej wody wirowała wokół niego niczym ogromny lej, nie dotykając go jednak. Miał wrażenie, że znajduje się w samym centrum olbrzymiego tornada, z tą różnicą, że to wciągało go w dół zamiast unosić w górę. Łomot bębnów narastał, wdzierając mu się boleśnie do uszu.
O wiele za późno dostrzegł zbliżające się w niezwykłym tempie dno. Uderzenie było tak mocne, że wyparło mu z płuc całe powietrze. A potem świat wokół niego rozpłynął się w ciemności.

***

— Avery, do diabła, ocknij się wreszcie!
Avery? Dlaczego ktoś mówi do niego „Avery”?
Nieznajomy głos brzmiał dziwnie głucho, docierając do jego świadomości jak przez warstwę waty. Z jakiegoś powodu leżał na podłodze, zimnej, twardej i mokrej. Ktoś złapał go za ramiona i potrząsał nim brutalnie. Chłodna dłoń klasnęła go lekko w twarz. Rozgniewany, otworzył oczy, zastygając w tej samej chwili w bezruchu.
Natychmiast rozpoznał schylonego nad nim mężczyznę o ciemnoblond włosach, zapadniętych policzkach i krzywym nosie. Timothy Nott. Śmierciożerca z najwęższego kręgu Voldemorta.
W pierwszym momencie chciał się odruchowo cofnąć. Powstrzymał go przed tym nie tylko ból w kościach. Dochodził do tego dziwny wyraz w oczach Notta. Strach? A może troska?
Wspomnienie wróciło w ułamku sekundy. Wypił eliksir wielosokowy! A teraz znajdował się w kryjówce śmierciożerców. W mgnieniu oka napiął wszystkie mięśnie.
— Myśleliśmy, że już po tobie, człowieku. — W miękkim głosie Notta pobrzmiewała nieskrywana ulga. Trochę niezgrabnie poklepał ramię Harry’ego. — Dlaczego wczoraj w nocy nie wróciłeś od razu? Oberwałeś jakimś zaklęciem?
Pełen niepokoju wzrok śmierciożercy prześliznął się po jego okrytym peleryną ciele. Wtedy Harry nareszcie zrozumiał. Nott i Avery byli przyjaciółmi.
— Tak, do cholery — odpowiedział przez zaciśnięte zęby, usiłując podnieść się na nogi. — O mało co mnie nie dostali. Udało mi się zwiać w ostatniej chwili. Musiałem się gdzieś ukryć. — Poczuł nagły zawrót głowy, a gdy Nott pomagał mu stanąć prosto, przed oczami zamigotały mu jasne plamki. — Jak długo byłem nieprzytomny? — wymamrotał niewyraźnie.
— Tylko parę minut — odrzekł Nott powoli, nie puszczając jego ramienia. — Ilu ich było? Widziałeś wśród nich Dumbledore’a?
— Trzech, łącznie z nim — mruknął Harry zgodnie z prawdą. Starał się zachować możliwie nieruchomy wyraz twarzy, który widział u Avery’ego. — Myślę, że złapali Pandorę.
Zobaczył, jak oczy Notta rozwierają się z przerażenia. Chwilę później w jego spojrzeniu pojawiło się współczucie.
— Chodź — powiedział cicho. — Znajdźmy kogoś, kto cię opatrzy.
Nott poprowadził go bezkresnym labiryntem ciemnych korytarzy. Ich skalny sufit był w niektórych miejscach tak niski, że bezwiednie wciągał głowę w ramiona. Wszędzie wyczuwało się obecność wody, nieustannie kapiącej ze ścian, zbierającej się w wijące strumyczki na ziemi. Harry przypuszczał, że musieli znajdować się głęboko pod dnem jeziora. Lata spędzone w komórce pod schodami u Dursleyów sprawiły, że praktycznie nie znał klaustrofobii. Ale tutaj, z tyloma tonami wody nad głową, pochłonęło go wrażenie duszącej ciasnoty, pozbawiając swobody oddychania.
Nie wiedział dokładnie, co czekało na niego tu, na dole. Nie miał też pojęcia, kogo przyjdzie mu spotkać. Nie wyczuwał obecności Voldemorta, Mroczny Znak na jego przedramieniu zachowywał się zupełnie spokojnie. Po drodze nie natrafili na nikogo. Z wolna ogarniały go wątpliwości, czy na pewno dostał się do właściwej kryjówki, ale gdy wreszcie osiągnęli cel, Harry zapomniał o wszystkich dręczących go obawach.
Jego pierwszym wrażeniem był ogrom hali. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważył jej niezwykłość.
Podstawę konstrukcji stanowił krzyż. Do podtrzymania wysokiego stropu potrzebne były całe tuziny masywnych kolumn. Każdą z nich zdobiło mnóstwo złotych płytek. Strzeliste, gotyckie okna o kolorowych szybach wpuszczały do wewnątrz magiczne światło, kładące się barwnymi plamami na kamiennej posadzce. Cenne olejne malowidła na ścianach przedstawiały motywy chrześcijańskie: ukrzyżowanie Jezusa, Maryję z dzieciątkiem na kolanach, apostołów przy Ostatniej Wieczerzy. Bezpośrednio nad nawą poprzeczną wznosiła się gigantyczna kopuła. Hala była wnętrzem katedry. Olbrzymiej, podwodnej katedry. Niemal bojaźliwy dreszcz przeszył Harry’ego na wskroś.
Nigdy nie był szczególnie religijny. Jednak fakt, że Voldemort stawiał się na równi z bogiem, sprawił, że zrobiło mu się zimno.
Przy ławie stojącej na podwyższeniu przed ołtarzem siedziało trzech innych śmierciożerców, pochłoniętych grą w karty. W przeciągu kilku chwil zidentyfikował ich jako Jugsona, Traversa i Mulcibera. Gdy rozpoznali, kto się do nich zbliża, zdziwieni podnieśli się z krzeseł.
— Avery! — Głos Jugsona zabrzmiał głośno i dudniąco. Akustyka wnętrza katedry zapierała dech w piersiach. — Naprawdę udało ci się uciec? — Zmierzył Harry’ego zaciekawionym spojrzeniem swych zimnych oczu.
— Z największym trudem — powiedział Harry z wysiłkiem, prostując sylwetkę. Poczucie zagrożenia, wiszące w powietrzu, było wręcz namacalne.
Timothy Nott rzucił mu szybkie spojrzenie z ukosa.
— Nieźle oberwał — wyjaśnił Jugsonowi i reszcie. — W dodatku wydaje mu się, że Pandora wpadła w ich łapy.
Harry ujrzał, jak miny śmierciożerców zastygły. Dopiero po dłuższej chwili Mulciber odchrząknął.
— Dołohow wróci niebawem — poinformował nieco sztywnym tonem. — Nikt nie zna przeciwzaklęć lepiej od niego. Do tego czasu możemy zająć się tylko twoimi powierzchownymi ranami. — Gestem dłoni wskazał skaleczenie na twarzy Harry’ego, które po upadku na dno kryjówki znów zaczęło krwawić. — A co do Pandory, to na pewno sobie poradzi, to sprytna dziewczyna. Może udało jej się nawet gdzieś ukryć. — Lekko wzruszył ramionami z miną wyraźnie mówiącą, że bez Dołohowa u boku nie jest w stanie poradzić sobie z sytuacją.
Harry poczuł narastającą wściekłość. To było wszystko, co Mulciber miał do powiedzenia w kwestii zaginięcia dziewczyny? Nikt nie zamierzał wszczynać żadnych poszukiwań?
Travers zdawał się odpowiednio interpretować emocje malujące się na twarzy Harry’ego.
— Niepotrzebnie trafiliśmy tego starego czarodzieja — wymamrotał, rzucając Mulciberowi nieprzyjemne spojrzenie. — Jeśli on już nie żyje, to praktycznie wystawiliśmy im Pandorę na tacy.
— Zamknij się — zganił go siwowłosy śmierciożerca ze złością, na co Travers zadrżał gwałtownie. — Rookwood nie zamierzał go zabić. Po prostu za bardzo zbliżyli się do naszej kryjówki. Musieliśmy dać im nauczkę.
Wypowiedziawszy te słowa, uznał rozmowę za zakończoną. Z czołem przeciętym zmarszczkami gniewu powoli zwrócił się z powrotem ku ławie, podnosząc odłożone na jej blat karty.
To, że Rookwood okazał się mordercą Dedalusa, absolutnie nie zaskoczyło Harry’ego. Jedynym, co czuł, był ból. Ból po zupełnie niepotrzebnej stracie.
Nott trącił go łagodnie łokciem w bok.
— Zaprowadzę cię do Malfoya — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Na pewno będzie miał coś na oczyszczenie skaleczenia.
Dwa zupełnie zwyczajne zdania. Ale samo nazwisko Malfoy wystarczyło, żeby serce zaczęło walić Harry’emu jak oszalałe.

***

Pomieszczenie, do którego zabrał go Nott, było niewielkie i pozbawione okien. W jednym z jego rogów dymił kociołek, pod którym palił się mały ogień. Powietrze przepełniała miła woń świeżych ziół. Przy stole siedział cały i zdrowy, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jasnowłosy mężczyzna w płaszczu śmierciożercy, w skupieniu obierający korzenie złotogłowiu. Harry’emu zrobiło się słabo z ulgi i radości.
Nott rzucił mu na pożegnanie krzywy uśmieszek i wyszedł, zostawiając go z Draconem sam na sam.
Malfoy uniósł głowę dopiero wtedy, gdy za Nottem zamknęły się drzwi. Był to całkowicie inny Draco niż ten, którego Harry zostawił śpiącego samotnie na sofie w jego mieszkaniu. Mina byłego Ślizgona emanowała chłodem i arogancją, a jego oczy sprawiały wrażenie twardych i nieobecnych. Trochę jak u tego Dracona, którego znał z czasów szkolnych.
— Więc nadal żyjesz? — odezwał się Malfoy, unosząc brwi. Jego głos brzmiał zupełnie obojętnie.
Niełatwo było Harry’emu przypomnieć sobie, że grał jedynie rolę, że Draco nie widział w nim jego samego, lecz tylko Avery’ego.
— Na to wygląda — odparł swobodnie i nie czekając na zaproszenie usiadł na wolnym krześle, wskazując ranę na policzku. — Nawet jeśli mój powrót niezbyt cię cieszy, to czy mógłbyś mnie trochę opatrzyć?
Draco patrzył na niego w milczeniu. Przez kilka sekund na jego twarzy malowała się czysta niechęć, ale po chwili, jakby kierowany wewnętrznym przymusem, uniósł się z miejsca, udowadniając tym samym Harry’emu, że nie powrócił tu z własnej woli. Mieli go pod kontrolą. Nie istniały ku temu żadne wątpliwości.
Ruchy Malfoya były spokojne i pełne skupienia, gdy wyciągał z szafki małą, brązową buteleczkę i kłębek waty.
Zapach jodyny uderzył w nozdrza Harry’ego, jeszcze zanim Draco zdążył przysunąć bliżej swe krzesło i usiąść na nim. Mrużąc oczy, poddał paskudną ranę krytycznym oględzinom.
— Kiedy to się stało? — zapytał chłodno, odkorkowując buteleczekę.
— Ostatniej nocy — mruknął Harry cicho, nerwowo śledząc najmniejszy ruch dłoni Dracona.
— Może trochę zapiec — ostrzegł Malfoy z nieokreślonym wyrazem twarzy. — Staraj się mimo tego trzymać głowę bez ruchu. — Ostrożnie nasączył watę rudobrązową cieczą.
Rzeczywiście zapiekło, nie tyle z winy jodu, ile za sprawą ciepła palców Dracona, które wyczuwał spoza cienkiej warstwy waty. Głęboko wciągnął powietrze, próbując zwalczyć reakcje własnego ciała. Bez efektu. Żołądek zdawał się wywijać koziołki. Mimo wszechobecnej zimnej wilgoci zalał go nagły pot.
Draco najwyraźniej dostrzegł zmianę w jego zachowaniu. W powietrzu zawisło naraz dziwne napięcie, które kiedyś tak często pojawiało się między nimi.
Malfoy zmarszczył czoło i odsunął się nieco. Jego palce drżały lekko, gdy zaklejał skaleczenie zwykłym plastrem.
— Jakieś inne rany? — zapytał zwięźle, mocno zaciskając usta.
Harry mógł jedynie potrząsnąć głową w odpowiedzi, wiedząc, że nie zniesie kolejnego dotyku Dracona. Było jeszcze za wcześnie na zdradzenie kamuflażu. Nie mógł ryzykować narażeniem Malfoya na niebezpieczeństwo. Nie teraz, zanim nie ustali, co stało się z Narcyzą.
Na roztrzęsionych kolanach powoli uniósł się z krzesła. Wyraźnie czuł spoczywający na nim wzrok Dracona.
Nie musieli go torturować. Naraz wszystko stało się zupełnie jasne. Wiedzieli, że będzie współpracował, dopóki jego matka znajdowała się w ich mocy. Prawdopodobnie odebrali mu różdżkę, dlatego był zmuszony uciekać się przy małych zranieniach do pomocy mugolskiego plastra, zamiast wyleczyć je prostym zaklęciem. Pozostawało pytanie, dlaczego śmierciożercy włożyli tyle wysiłku w to, by młody Malfoy znów znalazł się w ich kręgu.
Dotknął lekko plastra na policzku, pod którym nadal czuł bolesne pulsowanie rany.
— Dziękuję — rzekł prosto, po czym odwrócił się do wyjścia, pozostawiając kompletnie skonfudowanego Dracona, który po raz pierwszy w życiu usłyszał słowa podziękowania z ust Thomasa Avery’ego.

***

Harry zawsze cechował się doskonałym zmysłem orientacji, więc bez trudu sam odnalazł drogę powrotną do katedry. U wejścia do jej olbrzymiego wnętrza omal nie zderzył się z Waldenem Macnairem, niosącym pod pachą zakryty płótnem koszyk.
W ostatniej chwili zdławił cisnące mu się na usta przeprosiny. Avery z pewnością nie był kimś, kto zwykł za cokolwiek przepraszać.
Macnair wykrzywił się w szerokim grymasie na widok plastra przyklejonego do jego policzka.
— Pięknie cię Draco ozdobił — zauważył drwiąco, przeciskając się w drzwiach obok niego.
Harry wzruszył ramionami i wysilił się na podobny grymas.
— A ty co planujesz? — zapytał szorstkim tonem. — Romantyczny piknik na dnie jeziora?
Śmierciożerca roześmiał się pod nosem.
— Niestety nie. To ostatnie na dziś karmienie drapieżnika — wyjaśnił rozbawionym tonem i uchylił płótna, ukazując Harry’emu leżący w koszyku chleb, ser i kilka owoców. — Mam nadzieję, że tym razem nie będzie wysuwać pazurków — dodał z westchnieniem, przewracając oczami.
Klepki w głowie Harry’ego obracały się szybko. Potrzebował niewielu sekund na podjęcie decyzji. Lepsza szansa mogła mu się już nie trafić.
— Mogę załatwić to za ciebie — zaproponował, starając się nie brzmieć zbyt gorliwie.
Macnair wpatrzył się w niego w zdumieniu, ale już po chwili zrobił dość dwuznaczną minę.
— Nadal nie chcesz zrezygnować z tej dzikiej kotki? — zaciekawił się, potrząsając wymownie głową. — Ciągle ci powtarzam, że nie masz u niej szans. Znajdź sobie lepiej jakąś rozumną babkę. — Mrugnął do niego porozumiewawczo, rezolutnym gestem wciskając mu w ręce koszyk. — Jest w ostatniej celi, na końcu korytarza. Powodzenia. Z pewnością nie palę się do tego, żeby jeszcze raz narazić się na rozdrapanie twarzy.
Macnair oddali się, pogwizdując cicho. Harry został znów sam w wilgotnym, ciemnym korytarzu. Nie pozostało mu już zbyt wiele czasu na działanie.
Sprawdziwszy, czy nikt nie kręci się w pobliżu, wyciągnął ukrytą w fałdach płaszcza Mapę Huncwotów, trącając ją delikatnie różdżką. Remus, przy pomocy Dumbledore’a, poddał relikt z własnych szkolnych czasów gruntownej przeróbce. Teraz mapa nie ukazywała jedynie zarysów Hogwartu, ale była w stanie dopasować się indywidualnie do każdego otoczenia. Z fascynacją obserwował, jak na jej powierzchni zaczęły rysować się pierwsze linie i ślady stóp.
Kryjówka śmierciożerców była większa, niż przypuszczał, a niezliczone przejścia, odgałęzienia i jaskinie nasuwały na myśl podobieństwo do króliczej nory. Podwodna katedra stanowiła środek całości olbrzymiego kompleksu i z pewnością spełniała rolę centralnego punktu spotkań. Jej zarys na mapie zdążył się w międzyczasie zapełnić symbolami nowo przybyłych, wśród których znaleźli się też Rookwood i Dołohow. Draco nadal przebywał w malutkiej pracowni z ziołami. Reszta pomieszczeń była w większości opuszczona. Tym łatwiej przyszło Harry’emu odnalezienie Narcyzy Malfoy w jednym z najdalszych zakątków lochów.
Dokładnie zapamiętał trasę, zanim wymazał mapę i schował ją do kieszeni. Nie mógł sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Im dalej zapuszczał się w głąb systemu tuneli, tym bardziej powietrze tchnęło wilgocią i stęchlizną. Drogę oświetlało mu kilka słabych pochodni zawieszonych u ścian. Większość z nich padła już ofiarą wody, nieustannie skapującej ze skalnego sufitu. Drgnął silnie, gdy z ciemności nagle wychynął szczur, przemykając obok niego i ocierając się o jego stopę. Bicie serca Harry’ego brzmiało niezwykle głośno w nieskończonej ciszy.
Droga do lochów wydawała się trwać całą wieczność. Przed wejściem, po obu jego stronach, czuwali dwaj śmierciożercy. Harry poczuł narastające zdenerwowanie, potęgujące się z każdym krokiem, który robił w ich kierunku. Czy potrzebował hasła, żeby zostać wpuszczonym do środka? Rzucił dyskretne spojrzenie na zegarek. Godzina jeszcze nie minęła. Eliksir zachowa więc jeszcze na jakiś czas swe działanie.
Kaptury obu śmierciożerców ocieniały im twarze. Byli młodzi, przypuszczalnie w wieku Harry’ego. W ich zastygłych rysach nie odbijała się najmniejsza emocja, gdy przechodził obok nich, nie zatrzymany przez nikogo.
Lochy przepełniała nie tylko wilgoć, ale i sama woda. Nagle poczuł, że stoi w niej po kostki. Wykrzywiając się, ruszył naprzód, brnąc przez lodowate fale. Dokoła unosiła się woń pleśni. W myślach przeklinał siebie samego za plusk, który powodowały jego kroki. Nic nie zdawało się być w tej chwili tak pożądane jak cisza.
Żadna z czterech cel, które minął, nie była zamieszkana. Śmierciożercy nie słynęli z brania jeńców. Narcyza Malfoy stanowiła wyjątek, będąc raczej narzędziem szantażu niż prawdziwym zakładnikiem. Harry wiedział, że Draco uczyni wszystko, by ocalić jej życie. Tak samo jak ona zrobiłaby to dla niego.
Na jej widok coś zakłuło Harry’ego w środku. Siedziała w samym centrum powodzi na prostym, metalowym łóżku, z ramionami owiniętymi wokół podciągniętych pod brodę kolan, tak, jakby marzła. Długie, rozpuszczone włosy opadały jej na plecy. Nie miała na sobie niczego poza białym szlafrokiem narzuconym na elegancką, bladoróżową, sięgającą kostek koszulę nocną. Mimo tego, gdy się zbliżył, udało jej się zachować minę pełną godności. Arogancja malująca się w jej rysach bardzo przypominała mu Dracona.
Z wielką ostrożnością postawił koszyk na wpuszczoną w kraty klapę, przeznaczoną do przekazywania posiłków. Narcyza musiała być głodna, nie poświęciła jednak jedzeniu najmniejszej uwagi. Zamiast tego wwierciła w niego stalowobłękitne spojrzenie.
— Avery. — W jej subtelnym parsknięciu pobrzmiewało coś na kształt rozbawienia, niezatartego nawet przez lodowate zimno jej głosu. — Założyłam się z Rookwoodem, że ci się nie uda. Wygląda na to, że przegrałam. — Dobrze wyczuwał niechęć, którą żywiła do śmierciożercy.
Nie mógł nie podziwiać jej odwagi. Nawet w tak beznadziejnej sytuacji emanowała niezwykłą siłą, tą samą, która cechowała Dracona.
— Czasami rzeczy nie są tym, czym wydają się być na pierwszy rzut oka — powiedział łagodnie. — A niektóre zakłady, uchodzące za przegrane, mogą zaskoczyć zupełnie odwrotnym wynikiem.
Coś w wyrazie jej twarzy uległo zmianie. Najpierw lekko rozwarła usta, a potem jej oczy zrobiły się całkiem okrągłe. Pospiesznie opuściła łóżko, bez chwili wahania zeskakując do mętnej wody, po czym podeszła do niego powoli. Jej ruchy przepełniała wrodzona gracja. Nosiła jedynie pończochy, bez żadnego obuwia. Harry przypomniał sobie szczura i zadrżał nieznacznie.
W jej oczach widniała jawna nieufność.
— Jaką książkę czytał Draco w domu przy Grimmauld Place? — rzuciła, nie spuszczając z niego wzroku. Każde wypowiedziane przez nią słowo zabrzmiało jak trzask bicza.
Avery nie mógłby odpowiedzieć na to pytanie. W przeciwieństwie do Harry’ego.
— Sonety Szekspira — wychrypiał, nie wiedząc, co nagle zmieniło mu głos w ten sposób i pytając jednocześnie sam siebie, czego Narcyza zdążyła się dowiedzieć o ich związku.
Przyglądał się, jak uśmiech wykrzywiający jej usta przenosi się na całą twarz.
— Wiedziałam, że się pojawisz, Harry — wyszeptała cichutko.
Jej słowa i wiara w niego przejęły go do głębi. Wyglądała niemal jak anioł, stojąc tak po kostki w czarnej wodzie. Potrząsnął głową, żeby uporządkować myśli i skoncentrować się na tym, co istotne.
— Musi pani stąd uciec — rzekł z naciskiem, otwierając drzwi celi. Narcyza nie drgnęła nawet o centymetr.
— Co z Draconem? — zapytała. Wyraźnie słyszał strach w jej głosie.
— Mam nadzieję, że stanie po mojej stronie, jeśli dojdzie do potyczki — odpowiedział, lekko wzruszając ramionami.
W ułamku sekundy udało jej się rozproszyć jego ostatnie wątpliwości.
— Z całą pewnością — powiedziała stanowczo, po czym wyszła z celi, ostrożnie brnąc po zalanej posadzce.
Harry sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyjmując z niej pelerynę-niewidkę i Mapę Huncwotów i podał Narcyzie wszystko, co oprócz własnego życia było najcenniejszymi rzeczami, jakie posiadał. Zauważył wyraz zaskoczenia goszczący w jej oczach, gdy ostrożnie przesunęła palcami po srebrzystej tkaninie peleryny. W kilku słowach objaśnił jej sposób użycia obu magicznych artefaktów.
— Niech pani stąd ucieka bez chwili zwłoki. Istnieje kilka wyjść, niech pani skorzysta z tego, które wyda się najbezpieczniejsze — przerwał na moment, skupiony na tym, by nie zapomnieć przekazać jej żadnej ważnej informacji. — Aurorzy będą czekać na górze. Nie będzie pani w stanie ich zobaczyć. Ale niech będzie pani pewna, że szybko zadbają o pani bezpieczeństwo.
Jej spojrzenie było uważne i zdecydowane. Gdy skończył, lekko skinęła głową.
— Nie martwcie się o mnie — rzekła spokojnie i stanowczo. — Uważajcie lepiej na siebie samych. — Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę drzwi na końcu korytarza, pilnowanych przez straże. — Voldemort stracił niemal całą swoją moc podczas ostatniego ataku. Podobno nawet sami śmierciożercy nie wiedzą, gdzie się teraz ukrywa. — Jej głos przeszedł w cichy szept. — Rookwood i Dołohow trzymają tu rękę na wszystkim, nawet jeśli dawni sprzymierzeńcy Voldemorta nie zgadzają się z nimi do końca. Nie wolno ci ich jednak nie docenić, rozumiesz?
To, co powiedziała, trafiło go jak uderzenie pięścią w twarz. Czy Voldemort zdawał sobie sprawę, że jego dwaj najważniejsi ludzie próbują wyrwać mu z dłoni ster władzy? I dlaczego Zakon był tak zastraszająco ślepy na to, co się działo?
Zanim Narcyza zniknęła pod peleryną, wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego policzka.
— Możliwe, że mój syn nie ma zwyczaju używania wielkich słów. Ale naprawdę znaczysz dla niego bardzo wiele. — Uśmiechnęła się do niego po raz ostatni. — Teraz wiem, dlaczego.
Stał jak skamieniały, nie będąc w stanie odpowiedzieć. W jego głowie kłębiły się najsprzeczniejsze myśli, ale dokładnie czuł ogarniające go ciepło i żar, kontrastujące z otaczającym go zimnem wody.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz