środa, 24 lipca 2013

Rozdział dwudziesty dziewiąty




Ciało, wsunięte między mnie i bezimienną ciemność.
Życie, które poświęcę z własnej woli.
Serce, bijące tylko dla ciebie.


Obaj strażnicy u wejścia do lochów stali tak cicho i nieruchomo, jakby ktoś wykuł ich w kamieniu. Harry starał się kontrolować oddech i zbyt szybki rytm kroków. Serce łomotało mu silnie, odzywając się pulsującym echem w gardle i nie uspokajając się nawet wtedy, gdy pokonał już pierwszą przeszkodę, a ciemność pochłonęła lochy za jego plecami.
Szedł długimi, oświetlonymi słabym blaskiem pochodni, niekończącymi się tunelami. Woda nieustannie spływała ze ścian, ale na szczęście tutaj, w korytarzach położonych nieco wyżej niż lochy, nie tworzyła już rozlewisk na podłodze. Harry starał się iść twardo i zdecydowanie, tak, by głośne echo jego obcasów zagłuszyło ewentualne odgłosy kroków niewidzialnej Narcyzy, podążającej jego tropem. Poruszała się wprawdzie cicho jak elf i nie docierał do niego najmniejszy spowodowany przez nią szelest, a jej obecność potrafił tylko wyczuć, jednak ostrożności nigdy nie było za wiele.
Dopiero, gdy dotarli do pierwszego, prowadzącego w lewo, rozgałęzienia w tunelu, Harry zrozumiał, że ich drogi rozejdą się w tym miejscu. Lekki powiew po raz ostatni zaniósł mu do nozdrzy woń jej perfum. A potem nagle wyczuwalna bliskość Narcyzy znikła, pozostawiając przestrzeń za jego plecami pustą i martwą. Nie zatrzymał się jednak ani nie odwrócił, w duchu życząc jej powodzenia.
Nawet bez Mapy Huncwotów z łatwością poradził sobie z odnalezieniem powrotnej drogi do katedry. Wszystkie korytarze zdawały się w jakiś sposób do niej prowadzić, była sercem wrogiej kryjówki. Na kilka sekund zaczaił się przed uchylonymi drzwiami, próbując uspokoić przyspieszony oddech. Podniesiony głos dobiegający z wnętrza i odbijający się gromkim echem od ścian katedry kazał mu nastawić uszu.
— Co to ma znaczyć? — Usłyszał szorstkie, kipiące irytacją słowa. — Pozwoliliście wejść tu Avery’emu ot tak sobie, nie sprawdzając go?
Odpowiedzią była długa, nieprzyjemna cisza, przerywana pełnym zakłopotania szuraniem stóp po posadzce. Harry wstrzymał oddech, ostrożnie pochylając się do przodu i zaglądając do środka przez wąską szparę w drzwiach. Rozpoznał blady profil Antonina Dołohowa, który najwyraźniej przed chwilą wrócił do bazy. Stojący wokół niego śmierciożercy pospuszczali głowy z zawstydzenia.
— Sądząc po waszym milczeniu zakładam, że odpowiedź brzmi „tak”. — Jego głos tchnął bezlitosną surowością. — Co się z wami dzieje? Doświadczenie niczego was nie nauczyło? To, że w ostatniej potyczce udało nam się odeprzeć wroga, nie oznacza, że można sobie pozwolić na nieostrożność. — Jego wzrok badał każdego śmierciożercę z osobna. — Gdzie jest Avery w tej chwili?
— Na dole, w lochach, poszedł zanieść kolację więźniarce — powiedział Macnair, odchrząknąwszy.
Harry nie zobaczył rozszerzających się z niedowierzania oczu Dołohowa. Mógł to jedynie wyczuć.
— Na co jeszcze czekacie, durnie?! Natychmiast go szukajcie! — parsknął z wściekłością. — A jeśli się okaże, że nie jest tym, za kogo się podaje, polecą tu głowy.
W ostatniej chwili Harry zdołał oderwać się od futryny i jednym susem wskoczyć do ciemnej niszy. Mocno przyciśnięty do wilgotnego muru obserwował, jak dobry tuzin śmierciożerców w największym pośpiechu opuszcza katedrę, podążając tunelem prowadzącym w stronę lochów. Nie odkrył wśród nich Dołohowa.
Jego puls szalał. Naciągnął kaptur głębiej na twarz i dokładnie sprawdziwszy wszystkie kierunki, bezszelestnie wymknął się z pogrążonego w mroku zakamarka.
Musiał jakoś zyskać na czasie, dla dobra Narcyzy. Przyszła mu do głowy tylko jedyna myśl, w jaki sposób mógłby tego dokonać.
Aby dotrzeć do malutkiej, pełnej ziół pracowni, musiał pokonać zaledwie kilka kroków pustym na pierwszy rzut oka korytarzem. Napiął mięśnie i wystartował ostrym sprintem. Każda sekunda zdawała się przeciągać w nieskończoność, zanim nie znalazł się na miejscu.
Jednym pchnięciem otworzył ciężkie drzwi, wpadając do środka i natychmiast zamykając je za sobą. Oparty plecami o ich leciwą, próchniejącą powierzchnię, usiłował zapanować nad przyspieszonym oddechem. Pomieszczenie wypełniały snujące się wokół opary, a powietrze przyjemnie pachniało rumiankiem i szałwią.
Na jego widok Draco zamarł w pół ruchu. Jego oczy zwęziły się w szparki, a twarz zbladła bardziej niż za ostatnim razem, gdy się widzieli.
Malfoy powoli podniósł się z krzesła i zbliżył się do Harry’ego, trzymając przed sobą nóż do szatkowania ziół niczym broń.
— Nie jesteś Averym. — Jego głos zabrzmiał zaskakująco spokojnie, niemal tak, jakby już wcześniej udało mu się domyśleć, że coś się nie zgadza. — Pozostaje pytanie: kim w takim razie jesteś naprawdę?
Harry milczał, czując nagłą suchość w ustach. Spojrzeniem wbił się w błyszczące nieufnością oczy Dracona. Jego bliskość, od której zdążył się już odzwyczaić, przyprawiła go znów o szybsze bicie serca.
Były Ślizgon zatrzymał się kilka metrów od niego. Upłynęło parę sekund, zanim na jego chłodnej, pozbawionej wyrazu twarzy pojawiła się raptowna zmiana. Z niedowierzaniem otworzył usta, po czym niemal natychmiast je zamknął.
— Masz zielone oczy. — Harry usłyszał drżenie w głosie Dracona, które ogarnęło całe jego ciało, gdy cofnął się o krok, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nóż wyśliznął mu się z dłoni, z brzękiem lądując na kamiennej posadzce.
Harry ostrożnie wypuścił powietrze. Czas minął. Rozpoczęła się przemiana powrotna.

***

Draco czuł, jak adrenalina bolesnymi falami przelewa się przez jego żyły. Przez kilka trwających całą wieczność chwil nie był w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Mógł jedynie przyglądać się szeroko rozwartymi oczami, jak szczupła sylwetka Avery’ego rozciąga się i pęcznieje, a długie włosy kurczą się, nabierając koloru węgla i sprawiając, że jego ostatnie wątpliwości rozproszyły się bez śladu. Harry był tutaj. Był tu, choć umysł Dracona nadal bronił się przed przyjęciem tego faktu do wiadomości.
— To niemożliwe. — Odruchowo potrząsnął głową, nie mogąc zapanować nad własnymi reakcjami. — Oszalałeś? Dlaczego z własnej woli wszedłeś do pułapki?
Już samo wyobrażenie tego, że mógłby zostać ponownie zmuszony do zadania bólu Harry’emu, wywołało w nim niemal fizyczną udrękę. Wiedział, że nie uda mu się wytrzymać tego kolejny raz. Zdawało mu się, że ziemia wymyka mu się spod stóp.
Rysy Harry’ego stwardniały na dźwięk jego słów. Jego mina emanowała spokojem, ale Draco wyraźnie widział, że pod tą powierzchnią aż wrze. Zaciśnięte szczęki stanowiły dokładne świadectwo tego, co działo się we wnętrzu Harry’ego.
— Jestem tu, by cię stąd wyciągnąć. Aż tak trudno to zrozumieć? — zapytał niebezpiecznie łagodnym tonem. Jego jasne oczy pałały wściekłością. — Nie oczekiwałem podziękowania. Ale nie spodziewałem się, że ruszysz na mnie z nożem.
— Do cholery, oni trzymają tu gdzieś moją matkę. — Draco usłyszał zgrzyt swoich zębów i usiłował rozluźnić mięśnie wokół własnych szczęk. W niewytłumaczalny sposób nie potrafił tego dokonać. Szalały w nim sprzeczne uczucia. — Nie mogę z tobą odejść. Najlepiej będzie, jak wypijesz jeszcze jeden łyk eliksiru i jako Avery znikniesz stąd czym prędzej.
— Za późno — wysyczał Harry, rozzłoszczony. Cała jego postać wyrażała chęć wyładowania agresji. — Wyczuli, co się święci. A co do twojej matki, to już dawno jest w drodze na zewnątrz.
Nie był przygotowany na te słowa. Przez kilka sekund stał bez ruchu, gapiąc się na Pottera, czując strach, narastający w nim gdzieś głęboko. Strach, który musiał nosić w sobie już od zbyt długiego czasu.
Harry nawet nie drgnął. Stał ze skoncentrowaną miną, tak, jakby czegoś nasłuchiwał. A potem wbił spojrzenie w oczy Dracona.
— Ktoś tu idzie — powiedział spokojnie. Draco nie zauważył ani cienia emocji w jego minie. — Musisz się teraz zdecydować, po której stronie stoisz. — Powoli, prawie z namysłem usunął się w bok, ginąc w wąskiej szczelinie między zawiasami drzwi i starą szafą. Ani o sekundę za wcześnie.
Drzwi otworzyły się z impetem, głośno uderzając o szafę i zasłaniając kryjącego się za nimi Harry’ego. Draco nie mógł powstrzymać dreszczu całego ciała. Na progu pojawił się Dołohow z dymiącą różdżką w dłoni. Na jego zwykle trupio bladych policzkach kwitły rumieńce gniewu.
— Szukamy Avery’ego — szczeknął bez słowa wstępu. — Jest tutaj, u ciebie?
Ukrycie przerażenia kosztowało Dracona sporo wysiłku, ale udało mu się przejąć kontrolę nad wyrazem twarzy. Nigdy nie pałał sympatią do Dołohowa. Pozwolić mu się zdominować było ostatnią rzeczą, której pragnął.
Tętno pulsowało mu głośno w uszach, gdy dzielnie wysunął podbródek.
— Nie, nie ma go tu, jak widzisz — odparł powoli, stwierdzając z zadowoleniem, że głos nie zadrżał mu nawet odrobinę.
Dołohow przesunął nieufnym spojrzeniem po wnętrzu pomieszczenia.
— Ale widziałeś go już dziś wieczorem?
Draco zauważył, że lewa powieka wysokiego śmierciożercy drgała w nerwowym tiku. Zdecydował się powiedzieć prawdę.
— Tak — rzekł z udawaną swobodą. — Z tym, że wyszedł stąd dobre pół godziny temu.
Dołohow wymamrotał coś niezrozumiałego. Zanim odwrócił się w progu, rzucił Draconowi ostatnie, kuse spojrzenie.
— Dlaczego stoisz tak w samym środku pracowni? — zapytał, ściągając brwi. — Nie masz nic do roboty?
Udało mu się wytrzymać spojrzenie śmierciożercy.
— Nóż mi upadł — wyjaśnił głosem miękkim jak aksamit. Pochylił się pospiesznie, sięgając po upuszczone narzędzie i znacząco unosząc brew.
Dołohow parsknął z niezadowoleniem. Bez dalszego oglądania się na Malfoya opuścił pomieszczenie, zatrzaskując za sobą drzwi i ukazując tym samym ukrytą za nimi postać Harry’ego.
Potter nadal stał bez ruchu, oparty o wilgotną ścianę, w pozie tak luźnej, jakby znajdował się na przystanku, czekając na autobus. Z tą różnicą, że trzymał różdżkę w pogotowiu. Rzucając Draconowi długie spojrzenie zza kurtyny włosów opadających mu na twarz, uśmiechnął się nieznacznie.
— Potrafisz przekonująco kłamać — zauważył z uznaniem.
Draco wolał nie drążyć tematu. W tej chwili ważniejsze były inne sprawy. Spróbował otrząsnąć się z dziwnej słabości, wywołanej przez raptowną ulgę.
— Wyjaśnisz mi, co stało się z moją matką? — zażądał głosem ostrym jak nóż.
Harry z westchnieniem oderwał się od ściany i zrobił kilka kroków w stronę Dracona, nie zdejmując z niego skupionego spojrzenia.
— Powiedziałem ci już, że jest w drodze na zewnątrz. Nosi moją pelerynę-niewidkę i ma przy sobie zaczarowaną mapę, na której naniesione są wyjścia. Na górze czekają na nią aurorzy. Jedyne, co możemy jeszcze dla niej zrobić, to zadbać o to, by zyskała tak dużo czasu, jak to możliwe.
Draco z trudem przyswajał ilość informacji spadających na niego z taką intensywnością. W duchu ujrzał twarz Narcyzy. Zadał Harry’emu pierwsze pytanie, które nasunęło mu się na myśl.
— W jaki sposób domyśliła się, że to ty?
— Powiedzmy, że poddała mnie małemu testowi. — Harry zdawał się być lekko rozbawiony, lecz ułamek sekundy później spoważniał na nowo. — Twierdziła też, że wiedziała, że się tu zjawię.
Zaskoczony Draco uniósł głowę.
— W takim razie wiedziała zdecydowanie więcej niż ja — odezwał się z cieniem goryczy w głosie. Dręczący go lęk nie ustępował. — Jak wyglądała? Dobrze się czuła? Uda jej się wydostać stąd bez szwanku? — Z wysiłkiem powstrzymywał chęć ukrycia twarzy w dłoniach. Przez tyle dni musiał drżeć ze strachu o jej życie. Zauważył, że zaczął docierać do granic własnej wytrzymałości.
W oczach Harry’ego zamigotało współczucie, którego Draco nie był w stanie znieść. Nawet jeśli pochodziło akurat od Pottera.
— Nic jej nie było. — Usłyszał stanowczą odpowiedź. — I na pewno da radę wymknąć się stąd bez niczyjej pomocy. To niewiarygodnie silna kobieta.
Draco czuł szczerość bijącą ze słów Harry’ego. Ogarnęła go pewna ulga, choć nigdy nie przyznałby się do tego otwarcie.
— Co teraz? — zapytał, czując dziwne otępienie w całym ciele, tak, jakby opuściła go zwykła równowaga. — Jak mamy wydostać się stad niezauważeni?
— A kto tu mówi o niezauważeniu? — Wyraz oczu Harry’ego był trudny do zdefiniowania, być może dlatego, ponieważ Draco nigdy go jeszcze takim nie widział. Minęło kilka chwil, zanim zdołał sobie przypomnieć, z czym kojarzy ten wzrok. To było spojrzenie wojownika, dzikie i zdecydowane. — Zniszczymy ich — dodał Harry z zaskakującym spokojem, zaciskając dłonie w pięści. — Zakończymy tę wojnę raz na zawsze.
Te słowa wydały się Draconowi dziwnie surrealne. Wojna toczyła się od tak długiego czasu, że możliwość jej zakończenia, którą widział Harry, zabrzmiała niczym utopia. Poczuł mrowienie w rękach i nogach.
— Nie mam pojęcia, jak mogę ci się w tym przydać — wymamrotał, wzruszając ramionami. — Avery złamał moją różdżkę.
Nie chciał zabrzmieć jak małe, bezradne dziecko. Nie potrafił się jednak do końca obronić przed tym uczuciem. Czarodziej bez różdżki był niczym. Śmierciożercy sprawili, że przekonał się o tym w całej rozciągłości. Trzymany w ręku nóż wydał mu się żałośnie śmieszną namiastką.
— Nie będziesz jej potrzebował — odezwał się Harry z pochmurną miną, mocno ściskając w dłoni własną różdżkę. — Nawet gdybyśmy mieli je obaj, to w otwartym pojedynku ze śmierciożercami nie mielibyśmy raczej szans. — Spojrzał na Dracona zagubionym wzrokiem. — Po co w ogóle zmusili cię, byś do nich wrócił?
Nad tym pytaniem Draco sam zastanawiał się od wielu dni, nie dochodząc do żadnych wniosków.
— Żebym to wiedział — odpowiedział ponuro.
Harry jako pierwszy odwrócił wzrok.
— Powinniśmy się pospieszyć — zakomunikował trzeźwym tonem. — Niedługo tu wrócą. — Powoli opadł na mokrą podłogę obok drzwi, krzywiąc się lekko, gdy wilgoć przeniknęła przez jego ubranie.
Tych kilka słów podziałało na napięcie Dracona jak oliwa dolana do ognia. Próbował nie dać niczego po sobie poznać, gdy ze zmarszczonym czołem śledził każdy z ruchów Harry’ego.
— Co ty robisz? — zapytał. Ten spokojny, wyluzowany Harry był dla niego kimś zupełnie obcym, wprawiającym go w stan zdenerwowania. — Zamierzasz przeprowadzić jakiś rytuał?
Potter uśmiechnął się nieznacznie, nie otwierając oczu. Draco domyślił się raczej tego uśmiechu, niż go rzeczywiście ujrzał.
— Jak najbardziej — wymruczał Harry w odpowiedzi. A potem wyciągnął dłoń trzymającą różdżkę.
Draco obserwował go niczym zahipnotyzowany. Kreowanie rzeczy z niczego należało do najtrudniejszej istniejącej formy magii. Przez kilka sekund panowała absolutna cisza. Draco zaczynał już snuć obawy, że coś się nie udało, gdy nagle wszystkie pochodnie oświetlające pracownię zgasły.
Powietrze zgęstniało od przesycającej je elektryczności. Pomieszczenie wypełniła ciemność, rozpraszana jedynie upiornym światełkiem małego płomienia, pełgającego pod parującym kociołkiem. Do uszu Dracona wdarło się dobiegające znikąd ciche, równomierne brzęczenie. Nerwowe napięcie sięgnęło zenitu.
Brzęk narastał, stawał się coraz bardziej przenikliwy. Draco stłumił chęć zatkania sobie uszu. Gdzieś w ciemności z trzaskiem pękł jeden ze słojów. Czuł pełzające po całym ciele, lodowate macki przerażenia. A potem nagle znów zrobiło się jasno.
Czuł, jak trzęsą mu się dłonie. Pospiesznie odłożył nóż na bok i wbił ręce do kieszeni szaty.
Na czole Harry’ego kroplił się pot. Oddychał szybko, a na jego twarzy malowała się czysta ulga.
Przed nim, na podłodze, pojawiła się skrzynka, lśniąca matowym, metalicznym blaskiem. Draco nie zauważył w niej nic szczególnego. Nie była nawet specjalnie wielka.
Jedyne pytanie, które przyszło mu na myśl, brzmiało, w jaki sposób można wygrać wojnę, używając w tym celu tak niepozornego kuferka.

***

Pierwszą osobą, na którą natknęli się w korytarzu, był Travers. Nie miał nawet szansy zareagować. Harry obezwładnił go celnie wymierzoną Drętwotą. We wzroku śmierciożercy widniało łagodne zdziwienie, gdy jego sparaliżowane ciało osunęło się na podłogę.
Ostrożnie przestępując nad jego rozciągniętymi kończynami, Draco podążył za Harrym, rzucając za siebie nerwowe spojrzenia. Pogrążony w mroku tunel ział jednak całkowitą pustką.
Z niewyjaśnionych przyczyn poziom wody w korytarzu wzrósł: brudnobrązowa powódź zakrywała już część wysokich butów Dracona, zdecydowanie pogarszając mu samopoczucie. Myśl, iż mógłby zginąć tu, zatopiony hektolitrami lodowatej wody, sprawiła, że mimo zimna nagle oblał go pot.
Harry obejmował skrzynkę lewym ramieniem, trzymając różdżkę w prawej ręce. Poruszał się w energicznym tempie, ale bez śladu panicznego pośpiechu. Gdzieś z mroku dobiegły do nich donośne głosy, którym towarzyszyło dudnienie kroków. Śmierciożercy byli niedaleko. Draco wyraźnie wyczuwał ich obecność.
Dwóch dalszych strażników, ustawionych na warcie u wejścia do katedry, podzieliło los Traversa. Harry dysponował niesamowitym refleksem, a jego zaklęcia paraliżujące cechowała czystość i precyzja. Przeszedł znakomite szkolenie bojowe. I był w tym naprawdę dobry, co Draco przyznał bez cienia zazdrości.
Katedra zaskoczyła ich kompletną pustką. Harry zbliżył się szybkim krokiem do ławy obok ołtarza, z najwyższą ostrożnością ustawiając na niej skrzynkę.
Jednym machnięciem różdżki zaryglował trzy wyjścia. Gdy rozległ się trzask zapadki ostatniego zamka, Draco poczuł się jak mysz w pułapce. Ogrom pomieszczenia zdawał się go przytłaczać. Z trudem przełknął ślinę. Jego gardło było suche jak pustynny piasek.
Ich spojrzenia skrzyżowały się na sekundę. Harry lekko przygryzał wargę, a jego twarz zdradzała wyraźne napięcie. Bezszelestnie przysiadł na blacie ławy i powoli uchylił wieka skrzynki.
Zaciekawiony Draco pochylił się do przodu, by móc lepiej widzieć. Wymknęło mu się pełne zaskoczenia „och”, gdy z wnętrza skrzynki uniosły się całe setki szklanych kulek, niczym bańki mydlane wznosząc się powoli w powietrze. Żadna z nich nie przekraczała rozmiarów galeona. Dopiero po uważniejszych oględzinach stwierdził, że wypełniały je różne substancje. W niektórych z nich przelewała się jasna, oleista ciecz. W innych z kolei szybowały maleńkie, srebrzyste okruchy, wyglądające jak opiłki metalu.
— Co to takiego? — zapytał Draco z obawą. Trudno było zapanować nad impulsem nakazującym dotknąć palcami opalizującej powierzchni kulek, mimo iż wyraźnie czuł, że oprócz niewątpliwego uroku emanowały niezwykłym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli nadal nie miał pojęcia, co to wszystko miało znaczyć.
— To mistrzowska sztuczka Dumbledore’a. — Wzrok Harry’ego podążył za ostatnią kulką wylatującą ze skrzynki. Potter zatrzasnął wieko, a jego oczy lśniły dziwnym blaskiem. — Przez pewien czas eksperymentował z mugolskimi środkami chemicznymi, a te kulki to wynaleziony przez niego rodzaj bomb zapalających. Gdy tylko zniknie szklana powłoka ochronna, wszystko tu eksploduje. Mówiąc krótko: wykurzymy ich z tej kryjówki.
Draco nie wyczuł nienawiści bijącej z tych słów. Zamiarami Harry’ego nie kierowała chęć odwetu, ale pragnienie, by raz na zawsze położyć kres bólowi i cierpieniu sprowadzonemu przez wojnę.
— Przecież tu wszędzie jest woda. — Usłyszał własny głos. — Jak więc chcesz wywołać tu pożar?
Harry delikatnie sięgnął po jedną z szybujących wokół kulek, niemal tak, jakby łapał motyla, nie chcąc uszkodzić mu skrzydeł. Była to jedna z tych, w której wnętrzu lśniły metaliczne okruchy.
— Mugole znają metale, wchodzące w reakcję z wodą — wyjaśnił niespiesznie, poddając kulkę krytycznej ocenie. — Wynikiem reakcji jest zapłon, przy jednoczesnym utworzeniu łatwopalnych gazów wybuchowych.
Draco z sykiem wypuścił powietrze.
— Są takie małe — zauważył z niedowierzaniem. — W jaki sposób mogą spowodować aż takie szkody?
— Wcale nie są takie małe — odparł Harry z krzywym uśmieszkiem, uwalniając kulkę, która natychmiast poszybowała w górę. — Dumbledore zredukował je tylko do tych rozmiarów, tak, by wszystkie zmieściły się w skrzynce.
Głuche walenie w drzwi przyprawiło ich o nagły dreszcz. Zdawało się dobiegać ze wszystkich stron. Draco poczuł, jak włoski na karku stają mu dęba.
— Zapomniałeś o czymś ważnym — wymamrotał nerwowo, nie odrywając wzroku od dygoczących w zawiasach drzwi prowadzących do środkowego korytarza. — Jak mamy się stąd wydostać, zanim wszystko wyleci w powietrze?
— Nie zapomniałem — mruknął Harry, zrywając się na nogi. — Na mapie, którą dałem twojej matce, naniesione było czwarte wyjście z katedry, kończące się w jednym z górnych tuneli. Musi znajdować się tu, za tym obrazem. — Wskazał na olbrzymie, olejne malowidło, przedstawiające ukrzyżowanie Chrystusa, wiszące dokładnie w miejscu, w którym w kościołach zwykle znajdował się krzyż nad ołtarzem. — Pomóż mi! — krzyknął, szarpiąc za złoconą, zabytkową ramę. Draco pospiesznie spełnił polecenie. Wspólnymi siłami odsunęli ciężki obraz w bok, odsłaniając malutkie, żelazne drzwi, znajdujące się na wysokości dwóch metrów nad podłogą. Potter otworzył je prostą Alohomorą.
Draco cofnął się o krok, mrużąc oczy. To, co znajdowało się za drzwiczkami, nie było korytarzem. Przypominało raczej ciemny szyb, nie wyższy niż metr i szeroki akurat na tyle, by pomieścić dwie kucające obok siebie osoby.
Wejścia do katedry nadal dudniły od ciosów pięści. W oczach Harry’ego pojawił się przelotny lęk.
— Szybko, pieczęcie, które nałożyłem, zaraz puszczą — wysyczał, splatając ręce tak, by Draco mógł wstąpić na nie jak na drabinkę.
Nie zwlekał długo. Z pomocą Harry’ego wdrapanie się do niskiego szybu nie sprawiło mu większego trudu. Gdy już się w nim znalazł, wyciągnął ramiona w stronę Pottera, wspierając go przy wdrapywaniu się do góry. Dysząc, opadli na brudne dno tunelu, bez przerwy wpatrzeni w trzy pozostałe wejścia do katedry.
Drzwi od środkowego korytarza z przeraźliwym trzaskiem ustąpiły pod naporem śmierciożerców, dosłownie wylatując z zawiasów. To, co nastąpiło potem, zdawało się przebiegać przed oczami Dracona w zwolnionym tempie.
Nie dostrzegł śmierciożerców wciskających się przez wyłom po drzwiach. Widział jedynie skłębioną, czarną masę ciał, zalewających olbrzymią halę niczym fale roztopionej smoły. Wściekłe okrzyki odbiły się echem od wysokich murów. Pospiesznie wciągnął głowę do wnętrza szybu, gdy pierwsze klątwy uderzyły o ścianę obok nich.
— Na co jeszcze czekasz?! — wrzasnął, przekrzykując ogólną wrzawę. — Spadajmy stąd!
— Jeszcze tylko parę sekund — wydusił Harry spoza zaciśniętych zębów, ruchem głowy wskazując szybujące w powietrzu kule, które śmierciożercy dostrzegli najwyraźniej dopiero teraz.
Hałas ucichł w jednej chwili, liczne pary oczu w zdziwieniu skierowały się ku górze, śledząc opalizującą poświatę kulek. Draco zauważył, że niektóre z błyszczących pocisków zdążyły już wyfrunąć przez wyważone drzwi na korytarz. Pozostałe przybrały strategiczną pozycję nad głowami śmierciożerców niczym gigantyczna, szybująca armia.
Siedzą w pułapce, przemknęło mu nagle przez myśl i poczuł, jak ogarnia go raptowne zimno.
Nowy, gniewny okrzyk przerwał ciszę. Kolejne zaklęcie z sykiem przeleciało obok lewego ucha Harry’ego. Niewątpliwy znak, że nie należało dłużej zwlekać.
Draco nie wiedział dokładnie, co robi Harry. Kilka cicho wymruczanych słów, krótkie machnięcie różdżką i część szklanych kulek zaczęła pękać w powietrzu jak bańki mydlane, kończące swój nietrwały żywot. Ich uwolniona zawartość opadła w dół, w mętną wodę, która natychmiast zabulgotała z sykiem.
— Wiejemy! — zarządził Harry tonem nie znoszącym sprzeciwu, choć wyrażenie takowego było ostatnią rzeczą, która mogłaby teraz przyjść Draconowi do głowy. Bez wahania przekręcił się w drugą stronę i tak szybko, jak tylko potrafił, popełznął na czworakach w głąb ciemnego tunelu. Szorstkie kamienie ocierały mu kolana i wnętrze rąk do krwi, ale jego świadomość prawie wcale nie rejestrowała bólu. Potter był zaraz za nim, wyraźnie słyszał jego przyspieszony oddech. Żelazne drzwiczki zatrzasnęły się z łomotem. Ciemność pochłonęła wszystko dokoła. Jedynie słaby poblask u końca szybu rozjaśniał im drogę.
Draco zdążył jeszcze raz zaczerpnąć powietrza, zanim mury katedry zatrzęsły się od siły pierwszych eksplozji. Przez moment wydawało mu się, że grunt usuwa się spod niego. Opadł na nich deszcz kamieni i skalnych odłamków, miałki pył wdarł się im do oczu, niemal całkowicie pozbawiając ich widoczności. Ale obawa przed możliwym zawaleniem się szybu dodała im skrzydeł. Kaszląc i dysząc, niezmordowanie posuwali się w stronę poświaty, aż wreszcie dobrnęli do końca tunelu.
Przez kilka straszliwych chwil Draco miał wrażenie, że wylądowali w ślepej uliczce, bez możliwości dalszej ucieczki. Na szczęście się mylił. Okrągła przestrzeń, do której dotarli, okazała się wnętrzem starej studni z zardzewiałą drabinką na ścianie, prowadzącą ku górze.
Draco nerwowo przełknął ślinę. Poziom wody w studni zaczynał się niecałe pół metra poniżej dna szybu, w którym tkwili. Jej mętność w żaden sposób nie pozwalała oszacować kryjącej się w niej głębi.
Eksplozje nie ustawały, ale wydawały się przebiegać nieco ciszej. Co kilka sekund wszystko drżało od echa kolejnego wybuchu.
Draco skrzywił się z obrzydzenia, przyglądając się brudnej wodzie. Nie miał jednak wyboru. Nie było czasu na skomplikowane czary.
Z westchnieniem wyczołgał się z szybu i pochylając się mocno, ześlizgnął w bure fale. Zanim ciemna ściana wody zamknęła się nad jego głową, zdążył usłyszeć przestraszone stęknięcie Harry’ego.
Draco przygotował się wprawdzie na szok termiczny, jednak rzeczywistość przerosła wszelkie obawy. Lodowata woda kłuła mu skórę jak tysiące ostrych igieł, bezlitośnie wydzierając powietrze z płuc. Wierzgając i prychając, wynurzył się na powierzchnię, niezdarnymi ruchami podpływając do przeżartej rdzą drabinki. Wyciągając dłoń i szukając jej najniższego szczebla, usłyszał, jak Harry z pluskiem wskakuje za nim, pojawiając się sekundę później na powierzchni.
Woda nie zdołała do końca zmyć z jego twarzy brudu, którym wymazali się w niskim tunelu. Okulary trzymał w zaciśniętej ręce, nie chcąc zgubić ich we wnętrzu studni. Wymienili jedno spojrzenie, nie mówiąc ani słowa. Nie były im już potrzebne do porozumienia.
Draco z trudem zaczął wspinać się po szczeblach drabinki. Droga na górę trwała zaledwie kilka minut, jednak te mijały tak wolno jak całe godziny. Ręce i kolana paliły żywym ogniem. Kontakt z zardzewiałym metalem wzmagał ból. Ociekał wodą skapującą z ciężkiego, przemoczonego ubrania, nieprzyjemnie klejącego się do ciała. Zimno niepowstrzymanie wdzierało się w kończyny. Wokół jego ust zaczęły tworzyć się białe obłoczki. A może były tam już wcześniej?
Zalała go gwałtowna ulga, gdy wreszcie osiągnęli koniec drabinki. Draco czuł dziwną sztywność we wszystkich stawach, utrudniającą opuszczenie studni. Harry był tuż, tuż. Drżał na całym ciele. Draco pochylił się, złapał go mocno pod pachy i pomógł mu wydostać się na zewnątrz.
Obaj byli silnie zabrudzeni, przemoczeni i rozpaczliwie łapali oddech. Ziemia pod ich stopami nadal lekko drżała. W powietrzu unosił się swąd spalenizny.
— Korytarze wytrzymają? — odważył się zapytać Draco. Marzł straszliwie i niczego nie pragnął tak bardzo, jak suchych ubrań.
— Mam nadzieję — mruknął Harry ponuro. Sprawiał wrażenie wyczerpanego, z trudnością utrzymując się na nogach. Uważnym spojrzeniem ogarnął cienie ukryte w ciemnych zakątkach korytarza, do których nie docierał blask pochodni. Powoli wyciągnął różdżkę. Poczucie bliskiego zagrożenia powróciło nagle ze zdwojoną siłą.
To stało się tak błyskawicznie, że Draco nie miał czasu na jakąkolwiek reakcję. Ostry, dobiegający z mroku Expelliarmus ze świstem przeciął powietrze niczym bicz. Bezradnie patrzył, jak zaklęcie trafia Harry’ego prosto w plecy. Niewidzialna moc wyrwała mu różdżkę z ręki, odrzucając go w bok, na ścianę, o którą uderzył z głuchym odgłosem, osuwając się po chwili na ziemię jak marionetka.
Draco chciał krzyczeć. Z jego ust nie wydobył się jednak najmniejszy dźwięk, nie mogąc opuścić zaciśniętego gardła.
Twarz Harry’ego pokryła prawie woskowa bladość. Ze zranionej skroni popłynęła krew. Ściśnięte w dłoni okulary rozbiły się, a widok odłamków szkła tkwiących w ręce był niewytłumaczalnie dziwaczny i nierealny.
Nie żyje, pomyślał Draco w panice, nie mogąc wyrazić szoku, o jaki przyprawiła go ta możliwość. Ogarnęło go zimno stokroć gorsze od lodowatej wody w studni, odbierające mu zdolność działania. Każde uderzenie serca bolało jak ostre szarpnięcie. Chciał podbiec do Harry’ego, ale stopy zdawały się być wrośnięte w mokre podłoże i nie poruszyły się nawet o milimetr.
Gwałtownie odwrócił głowę w stronę czarnej sylwetki, która wyszła z cienia, podążając powoli w jego stronę. W jednej ręce postać trzymała różdżkę Harry’ego. Draco od razu rozpoznał ciemną, lśniącą fakturę drewna. Z całą mocą powstrzymał się od cofnięcia pod samą ścianę.
Ten ktoś, kto się zbliżał, okryty rozerwanymi, nadpalonymi szczątkami peleryny śmierciożercy, musiał być kiedyś Antoninem Dołohowem. Ale to, co pozostawił po sobie ogień, trudno było określić mianem człowieka.
Na jego skórze nie było ani skrawka, którego nie naznaczyłyby płomienie. Upiorne, czarne rany odsłaniały żywe mięso. Zakrawało o cud, że w ogóle jeszcze żył.
— Spisek uknuty z wrogiem oznacza zdradę, a zdrada jest karana śmiercią. — Głos Dołohowa przypominał zaledwie skrzek. Zdawało się, że nawet oddychanie przychodziło mu z trudem. Jego twarz wykrzywiał okropny grymas. Choć musiał niewyobrażalnie cierpieć, trzymał się zaskakująco prosto. — Twojemu ojcu daliśmy już tę nauczkę. Oczekiwałem, że jego syn okaże się mądrzejszy. — Zakaszlał i wypluł coś, co wyglądało jak skrzep krwi. — Wiązaliśmy z tobą wielkie nadzieje — dodał niemal łagodnie, co kłóciło się z żądzą mordu błyszczącą w jego oczach.
Draco osiągnął punkt, w którym racjonalne myślenie opuściło go ostatecznie. Nie rozumiał, co Dołohow chce mu powiedzieć. Nie rozumiał, dlaczego oskarżał jego ojca o zdradę. Wiedział tylko, że stało się coś strasznego.
Jego wzrok powędrował z powrotem do Harry’ego, nadal leżącego bez ruchu na ziemi z zamkniętymi oczami. Pod jego twarzą zebrała się już ciemnoczerwona, rosnąca w oczach kałuża. Na ten widok wnętrzności Dracona splątały się w supeł.
Nagle coś w jego głowie zmieniło się jak za naciśnięciem guziczka. Emocje poderwały się gwałtowną falą, nie pozostawiając po sobie niczego prócz bezdennej nienawiści.
Nie wiedział, co robi. Miał wrażenie, że patrzy na siebie z boku, widząc, jak bez zastanowienia, z dzikim okrzykiem na ustach, rzuca się na Dołohowa, okładając pięściami czarną, krwawą masę, będącą kiedyś jego twarzą. Niewyobrażalny smród spalonego mięsa zaparł mu dech w piersi. Słyszał wrzaski śmierciożercy, krzyczącego niczym zranione zwierzę, podczas gdy obaj, jak w zwolnionym tempie, opadli na ziemię. Przez długie sekundy zażarcie walczył o przewagę, łapiąc Dołohowa za gardło i zaciskając na nim dłonie tak mocno, aż ten mógł jedynie charczeć. Co wcale nie czyniło go mniej groźnym.
Zaklęcie rzucone przez Dołohowa zaskoczyło go kompletnie. Poleciał w tył jak bezwolna kukiełka, czując, jak spiczaste odłamki kamieni wbijają mu się w plecy. Ostry ból w udzie wyrwał mu z ust jęk przerażenia, przywracając jednocześnie zdolność przytomnego myślenia. Ciepła ciecz zalała mu nogę. Nawet nie patrząc wiedział, że była to krew.
Śmierciożerca wykrzywił poparzone wargi w tryumfalnym grymasie, celując różdżką w lekko trzęsącej się dłoni prosto w pierś podnoszącego się z wysiłkiem Dracona.
— Naprawdę myślałeś, że uda ci się pokonać mnie gołymi rękami, chłopcze?
Kącikiem oka Draco dostrzegł kilka innych postaci, otulonych w czarne peleryny śmierciożerców, z kapturami głęboko nasuniętymi na twarze, niespiesznie nadciągających ku nim z otchłani korytarza. Dołohow również zauważył ich obecność, kwitując ją pełnym satysfakcji uśmiechem.
Draco wiedział, że został pokonany, zanim jeszcze grunt usunął mu się spod stóp. Trudy ich walki poszły na marne, ale tym, co teraz przede wszystkim odczuwał, nie był strach ani żal, tylko palący gniew.
Niewidzialny pierścień zacisnął się wokół jego szyi, bezlitośnie pociągając go w górę i odcinając mu powietrze. Krew uderzyła mu momentalnie do głowy. Wierzgając i dysząc, z wściekłością szarpał za duszącą go powoli niewidzialną pętlę. Nawet, jeśli nie pozostał już ani strzępek nadziei, nie zamierzał ułatwiać wrogowi zadania.
Dołohow roześmiał się. Czy też raczej zakaszlał?
— Masz w sobie demona, Malfoy — wyszeptał ochryple, zbliżając się do niego z uniesioną różdżką. — I to właśnie zawsze lubiłem w tobie najbardziej. Naprawdę szkoda, zapowiadałeś się na wspaniałego śmierciożercę.
Kontury otoczenia zaczęły rozpływać się Draconowi przed oczami, ustępując miejsca pochłaniającej wszystko ciemności. Wstrzymał oddech, czekając na koniec, na przypuszczalną Avadę Kedavrę. Ale śmiertelne zaklęcie nie nadchodziło. Zamiast tego ciszę przerwała wykrzyczana przenikliwym głosem Drętwota. I nagle dławiący go pierścień zniknął bez śladu.
Opadł na ziemię, prosto na zranioną nogę, jęcząc boleśnie. Przez niekończącą się chwilę obawiał się, że straci przytomność. Widział gwiazdki tańczące mu przed oczami. Gdy moment później ostre widzenie powróciło, jego pierwsze spojrzenie padło na leżące obok, nieruchome ciało Dołohowa.
Zaskoczony, obrócił głowę w stronę nowo przybyłych śmierciożerców, stojących nieruchomo za jego plecami. Jeden z nich nadal trzymał przed sobą wyciągniętą różdżkę. Zdezorientowany Draco zmarszczył czoło. Co to wszystko miało znaczyć?
Najniższa z czterech postaci zsunęła w końcu kaptur na kark, ujawniając kaskadę rudych włosów i doskonale znaną mu twarz. Serce w nim podskoczyło.
— Ginny… — Przypuszczalnie po raz pierwszy w życiu naprawdę ucieszył się na jej widok.
Jak gdyby czekając na sygnał dany przez dziewczynę, reszta postaci kolejno odrzuciła czarne peleryny. Teraz oprócz Ginny wokół niego stali Blaise, Lupin i Tonks, wszyscy z minami wyrażającymi wielką troskę. — Zajmijcie się Harrym — wyrzucił z siebie z trudem. Jego głowa zrobiła się nagle tak ciężka, że nie mogąc utrzymać jej prosto, pozwolił opaść jej w tył. Nie mógł więc zobaczyć, co robią pozostali, słyszał jedynie głos Tonks, mruczący cicho „żyje”, na co kolejny raz tej nocy zalała go ulga tak wielka, że osłabł jeszcze bardziej.
Minęło kilka sekund, zanim Blaise podszedł do niego, łagodnie kładąc mu dłoń na ramieniu.
— Coś ty zrobił najlepszego? — wyburczał, oglądając jednocześnie zmrużonymi oczami ranę na udzie Dracona.
— Mocno się spóźniliście — wymamrotał niewyraźnie Malfoy, nie reagując na pytanie Blaise’a. Ciężkie jak ołów wyczerpanie ogarnęło całe jego ciało. Niczego nie pragnął w tej chwili tak mocno jak parę godzin snu.
Blaise parsknął z rozbawieniem.
— Przepraszam — odparł z krzywym uśmieszkiem. — Wyczarować ci nosze?
Te słowa odegnały zmęczenie.
— Nie gadaj bzdur, jeszcze mogę ruszać się samodzielnie — odpowiedział uszczypliwie. Za żadne skarby świata nie zamierzał opuścić kryjówki śmierciożerców, niesiony przez aurorów.
Stanie o własnych siłach okazało się jednak trudniejsze, niż przypuszczał. Kończyny odmawiały posłuszeństwa, a kolana drżały niepokojąco. Zanim jednak ustąpiły pod jego ciężarem, ktoś złapał go za ramię, obejmując je solidnym chwytem. W zdziwieniu odwrócił głowę i ujrzał u swego boku Ginny.
Jej twarz wyrażała czystą otwartość, niezmąconą najmniejszym śladem niechęci czy wręcz nienawiści.
— Możesz się o mnie oprzeć, jeśli chcesz — odezwała się spokojnie.
— Dzięki — odpowiedział, dziwnie zakłopotany, obejmując po chwili, trochę niezręcznie, jej szczupłe barki.
— Będzie lepiej, gdy zajmę się drugą stroną, zanim biedna Ginny załamie się pod twoim ciężarem — zauważył Blaise swym zwykłym, lekko ironicznym tonem, sięgając po jego drugie ramię.
Przy pierwszych krokach musiał mocno zacisnąć zęby, ale już po kilku pokonanych metrach kulejąca wędrówka przy pomocy podwójnego podparcia potoczyła się zaskakująco gładko.
Harry szybował obok nich na lewitujących noszach. Powieki dygotały mu nieznacznie, ale ciągle był zastraszająco blady. Tonks pobieżnie opatrzyła mu ranę na skroni i usunęła odłamki szkła z okaleczonej ręki. Nie przerywając marszu, z niezwykłą u niej zręcznością wlała mu do ust eliksir o nieprzyjemnej woni. Draco widział, jak Harry, przełykając, krzywi się bezwiednie.
Mdlące uczucie ścisnęło go za żołądek. Ta scena boleśnie przypomniała mu o innej, podobnej, której musiał być kiedyś świadkiem. Noc w kapliczce wydała się znów tak bliska, choć najchętniej raz na zawsze przegnałby ją ze swej pamięci.
Ale tu, w podwodnej kryjówce śmierciożerców, nagle zrozumiał, że to wspomnienie było konieczne. Tylko dzięki niemu wiedział, że nigdy nie uda mu się traktować bliskości Harry’ego jako czegoś oczywistego. Ta myśl w niewytłumaczalny sposób go pocieszyła.
Spojrzał w dół, nękany pytaniami, lękając się odpowiedzi, które mógłby usłyszeć.
— Moja matka… Udało jej się wydostać stąd na czas? — zadał najważniejsze z nich.
Ginny rzuciła mu krótkie spojrzenie z ukosa.
— Nic jej nie jest — powiedziała cicho. — Nie musisz się niczym martwić.
W milczeniu skinął głową i odetchnął głęboko. Poczuł nagły przypływ sił, przyspieszając wędrówkę bezkresnym, ciemnym korytarzem, a zimno i ból stały się raptem łatwiejsze do zniesienia.
Gdy dotarli wreszcie do końca tunelu gdzieś w samym środku ruin zamku Urquhart, przywitała ich grupka pozostałych aurorów oraz rozgwieżdżone niebo. Nigdzie indziej blask gwiazd nie był tak czysty jak tu, w górach Szkocji, z dala od wszelkich źródeł sztucznego światła. Chłodny wiatr owiewał resztki starych murów, wprawiając ciało Dracona w drżenie.
Lewitujące nosze z leżącym na nich Harrym powoli opadły na ziemię. Tonks rzuciła zadowolone spojrzenie na rannego aurora, który w międzyczasie zdążył już otworzyć oczy.
— Udało się?… — To było pierwszą rzeczą, której chciał się dowiedzieć. Jego głos był odrobinę zachrypnięty.
Remus podszedł do noszy, potakując skinieniem głowy.
— Uciekło zaledwie kilku z nich. Pewnie ci, którzy przebywali poza katedrą. Sama katedra i sąsiadujące z nią pomieszczenia zostały całkowicie zniszczone. Zespół Kingsleya jest na miejscu i zajmuje się zabitymi i rannymi — wyjaśnił łagodnie.
Harry odetchnął z ulgą, po czym wyprostował się powoli i zsunął nogi z noszy.
— Nie wiem, czy to najlepszy pomysł… — zaczęła Tonks, marszcząc czoło, ale Harry przerwał jej niecierpliwym i nie znoszącym sprzeciwu gestem.
Początkowo jego kroki były tak samo chwiejne jak u Dracona. Szybko jednak odzyskał równowagę. Gdy podniósł głowę, ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy od chwili, gdy wydostali się z niebezpiecznej strefy. Draco był zaskoczony, rozpoznając we wzroku Harry’ego wyraźny gniew.
Podziwiał niezwykłą swobodę i spokój Harry’ego przez cały czas trwania jego akcji. Ale w tym momencie dotarło do niego, jak ciężko było Potterowi zachować zimną krew. Teraz po prostu już nie mógł. Z trudem utrzymywane opanowanie rozpadło się niczym domek z kart.
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Harry złapał go za kołnierz, z całej siły ciskając nim o kamienną ścianę ruin zamku. Z jego oczu posypały się iskry, a usta zdeformował dziwny grymas.
— Dlaczego nic nie powiedziałeś?! — krzyknął wściekłym tonem, bez opamiętania bębniąc pięściami w pierś Dracona i znacząc jego szatę krwią ze skaleczonej dłoni. — Dlaczego do nich wróciłeś, nie mówiąc mi ani słowa, ty cholerny durniu?! Nie rób tego nigdy więcej, rozumiesz?!
Przestraszony Malfoy wytrzeszczył oczy, czując całkowitą niemoc w obliczu tego ataku, nie mając pojęcia, jak zareagować. Mógł tylko gapić się na Harry’ego w milczeniu.
Na twarzy Pottera pojawił się dziwny wyraz. Jego dolna warga zatrzęsła się lekko. Nie cofając się ani o krok, powoli opuścił ręce i oparł mu głowę o bark. Ciepły oddech musnął szyję Dracona, unosząc drobne włoski na skórze.
W kryjówce pod jeziorem strach wyparł panujące między nimi napięcie, które teraz powróciło ze zdwojoną siłą. Draco odchrząknął, przygotowując się do wyjaśnienia, którego Harry wcale nie chciał słuchać, o tym był przekonany. Nie zamierzał nikogo narażać. A już z pewnością nie Harry’ego.
Gdy Potter w końcu uniósł głowę, jego oczy lekko lśniły wilgocią, jednak jako tako trzymał emocje na wodzy. Czy też jednak nie? Draco raptem nie był tego taki pewien. We wzroku Harry’ego błyszczało coś przekornego, dziwnie wyzywającego.
Dłonie objęły twarz Dracona. Zachłanne usta burzliwie wpiły się w jego własne, wyrywając mu z piersi urwane stęknięcie. Z przerażeniem pomyślał o stojących wokół nich aurorach, będących świadkami tej sceny. Ale Harry nie dał mu żadnej szansy na obronę, a po kilku chwilach jego opór zaczął słabnąć.
Świadomość obecności innych osób zniknęła gdzieś w najdalszym zakamarku jego głowy. Tak długo tęsknił za Harrym. Odruchowo zamknął oczy, obejmując Pottera za szyję i przyciągając go do siebie.
Już prawie zdążył zapomnieć, jak oszałamiająco smakowały wargi Harry’ego, nawet jeśli to, czego akurat doświadczał, nie było zwykłym pocałunkiem. Draco czuł w nim każdą emocję, każdy lęk i rozpacz, z którą musieli się zmierzyć, wiedząc jednocześnie, że namiętność nieustępliwie wypierała traumatyczne doznania.
Fakt, że stał w przemoczonym ubraniu na lodowatym, zimowym wietrze, wydał mu się nagle pozbawiony najmniejszego znaczenia. Jedynym, co czuł, było parzące go niemal gorąco ciała Harry’ego. W ciągu minionych dni i tygodni Draco niekiedy myślał, że złe przeżycia zamieniły go w sopel lodu. Jednak się mylił. Żar nigdy nie wygasł, nadal tlił się gdzieś głęboko w jego wnętrzu. A Harry podziałał niczym zapalnik, wzniecając ogień na nowo.
Dopiero gdy usta Harry’ego niechętnie oderwały się od jego warg, przypomniał sobie o aurorach. Nie słyszał niczego prócz szumu wiatru i cichego plusku fal. Odchrząknął, zażenowany, ryzykując ostrożne spojrzenie spoza ramienia Pottera, nie wypuszczając go przy tym z objęć.
Ginny i Blaise jako jedyni wycofali się o kilka kroków. Cała reszta trwała w miejscu jak wrośnięta w ziemię, gapiąc się na nich z mieszaniną zaskoczenia i ciekawości.
Lupin wyglądał na tak zszokowanego, że Draco miał ochotę się roześmiać mimo zawstydzenia. Tonks uśmiechała się pod nosem, tak jakby już dawno znała prawdę, co zresztą nie zdziwiło Dracona po jej niespodziewanej wizycie na Grimmauld Place. Policzki Hestii pokrywał rumieniec, a szeroko otwarte usta zamknęły się raptownie, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały. Szalonooki ściągnął usta i potrząsając głową, odwrócił się w bok, odsłaniając Draconowi stojącą za nim Narcyzę.
Przepełniony ulgą i rozbawieniem uśmiech rozjaśniał jej szczupłą twarz. Stała boso, w rozwianej wiatrem, podartej koszuli nocnej, z długimi włosami sklejonymi kurzem i grudami błota. I jeszcze nigdy, przenigdy nie wydała się Draconowi tak piękna, jak w tej chwili.


Jej półotwarte oczy proszą, nie odchodź,
wiesz, że jest jeszcze tyle do zrobienia
Więc opadłem z powrotem w jej ramiona
Wstrząsnęła moją wizją tego, co wzniosłe,
mówiła o związku
Bóg wie, co mnie zaalarmowało
w tamtej chwili
(Deine Lakaien, „Fleeting”)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz