niedziela, 21 lipca 2013

Rozdział czwarty








Boję się. Boję się tego, że dotkniesz mnie ponownie.
I boję się, że mógłbyś już nigdy tego nie zrobić.



W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. Kontury pomieszczenia rozpływały mu się przed oczyma. Pomacał blat stojącego obok stolika w poszukiwaniu okularów, ale jego palce nie odnalazły niczego. Panująca dookoła jasność sprawiała mu ból. Czuł nieprzyjemną szpitalną woń. Pamięć wypełniała mu całkowita pustka. Z trudem spróbował uporządkować myśli. Był pewien, że nie zasypiał w tym łóżku. Co takiego się więc wydarzyło?
Powracające wspomnienie uderzyło go jak obuchem, zmuszając do przerażonego zaczerpnięcia tchu. Zakazany Las. Ciemność. Strach. Ginny i Terry. Śmierciożercy. Kapliczka. Szare oczy Dracona Malfoya. Dłonie na nagiej skórze. Twarda, zimna podłoga. I ból. Niewyobrażalny, okrutny ból.
Harry usłyszał jęk, wydobywający się z krtani, zanim jeszcze zrozumiał, że wydał go sam. Zimne paluchy lęku bezlitośnie szarpnęły jego wnętrznościami. Chciał się poruszyć, ale ciało miał jak sparaliżowane, ręce i nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Każda kość płonęła żywym ogniem, a w głowie czuł głuchy łomot.
Usłyszał pospieszne kroki stukające o zimną posadzkę. Obok łóżka ukazała się znajoma twarz, a na jego ramieniu spoczęła pocieszająca dłoń.
— Co… — Łamiące się brzemienie własnego głosu sprawiło, że nie mógł go rozpoznać.
— Jest pan w Hogwarcie, panie Potter — wyjaśniła pani Pomfrey spokojnie. — Wszystko w porządku. Żaden z aurorów nie ucierpiał.
Z ulgą przyjął myśl, że Ginny i Terry’emu nic się nie stało, ale poza tym wiedział, że nic nie było w porządku. Jej pełne współczucia spojrzenie dawało mu do zrozumienia, że wiedziała, co przeżył w kapliczce. Z pewnością nie było żadnych trudności z interpretacją śladów. Rany na jego ciele. Krew. I inne wydzieliny…
Zamknął oczy, niezdolny do dokończenia tej myśli. Jego twarz oblała się rumieńcem. Ze wstydem odwrócił głowę, nie mogąc dłużej patrzeć pielęgniarce w oczy. Czuł się zbrukany. Każdy atom jego ciała błagał o kąpiel.
— Obawialiśmy się, że już się pan nie obudzi. — Głos pani Pomfrey był rzeczowy, jednak z łatwością wyczytał w nim troskę. Stała obok niego z dłońmi wspartymi o biodra. Pytająco uniósł głowę, zatrzymując wzrok w okolicach jej podbródka. — Gorączka wyczerpała całkowicie pana siły — powiedziała, ledwo słyszalnie pociągając nosem. — Przespał pan dwa dni. Wyleczyłam wszystkie rany zewnętrzne. Ale możliwe, że przez jakiś czas będzie pan jeszcze czuł stłuczenia.
Ból w kościach potwierdzał przypuszczenie pani Pomfrey. Przełknął ślinę, pokonując skurcz w gardle. Niezręcznym gestem przeczesał włosy na czole. Mały, diabelski głosik w jego głowie podszeptywał mu bez przerwy, że może lepiej byłoby nie budzić się już w ogóle.
— Mogę iść? — spytał głucho. Nie wiedział, dokąd miałby pójść. Jasne było jedno: nie mógł już dłużej znieść jej wzroku.
Wzruszyła bezradnie ramionami.
— Byłoby lepiej, gdyby pan tu jeszcze został. Ale obawiam się, że i tak nie będę w stanie pana zatrzymać. W końcu nie ma pan już czternastu lat.
Potrząsnął głową i opuścił nogi na podłogę. Męczące łupanie w jego głowie przybrało na sile, zmuszając do zamknięcia oczu. Pierwsze kroki, jakie zrobił, były nieco chwiejne, nie poczuł jednak osłabienia, którego się spodziewał.
— Tu leży pana ubranie. — Pielęgniarka wskazała krzesło stojące w nogach łóżka. — A tu są pana okulary.
Wcisnęła mu w dłoń oprawione na czarno szkła. W zaskoczeniu pogłaskał chłodny metal. Dokładnie pamiętał, że zgubił okulary podczas ucieczki przed śmierciożercami. Z całej siły starał się zablokować straszne wspomnienie paniki i bezradności.
— Kto je znalazł?
— Profesor Dumbledore jest specjalistą w wyszukiwaniu zagubionych przedmiotów — odparła pani Pomfrey zwięźle, uśmiechając się lekko. — Nawet, jeśli przepadły w Zakazanym Lesie.
Wsunął okulary na nos, ciesząc się uspokajającym uczuciem, jakie dawała mu odzyskana ostrość widzenia. Niezdarnie, z twarzą wykrzywioną z bólu, naciągnął na siebie ubranie i pozbierał swoje rzeczy. Naciskał właśnie na klamkę u drzwi, gdy powstrzymał go łagodny, ale stanowczy głos pani Pomfrey.
— Powinien pan z kimś porozmawiać — powiedziała. — Są rzeczy, których nie wolno za wszelką cenę wypierać z umysłu. Jeśli się pan komuś nie zwierzy, mogą one pana zadusić.
Jego palce drżały. Przez chwilę stał bez ruchu, nie mogąc się odwrócić ani wyrzec choćby słowa, czując jedynie rozpacz ściskającą go za gardło. Zanim zdołał się do końca opanować, pchnął drzwi i wybiegł na zewnątrz.

***

Minęło wiele czasu, odkąd szedł ostatnio korytarzami Hogwartu, wszystko wydawało mu się jednak nadal tak samo znajome jak kiedyś. Bez trudu odnalazł łazienkę prefektów, którą odwiedził ostatnio podczas Turnieju Trójmagicznego na czwartym roku nauki. Stare hasło nadal było aktualne.
Wypełnienie dużego basenu wodą nie zabrało wiele czasu. Para unosiła się ciężko w powietrzu, przesyconym zapachem perfumowanego płynu do kąpieli. Rozebrał się pospiesznie i wsunął w gorącą toń. Woda skutecznie wypierała zimno z jego wnętrza, a po jakimś czasie przestał się nawet trząść. Nie poczuł się jednak lepiej.
Tu, w ciszy przerywanej tylko chlupotem mydlin, nie mógł już dłużej ignorować dręczącego go wspomnienia tamtej strasznej godziny. Zalało go raptowną, czarną falą, przed którą nie potrafił uciec. Wyraźnie widział chłodne spojrzenie Malfoya. Mam tylko nadzieję, że dokonałeś właściwego wyboru. Teraz Harry nie był już tego taki pewien.
Gdy zamykał oczy, nadal czuł palące ślady na skórze, które pozostawiły dłonie, usta i język Malfoya. Powracało upokorzenie tak mocne, że potrafiące niemal pozbawić go zmysłów. Nie był jednak w stanie powstrzymać reakcji własnego ciała na tamten dotyk. To tak, jakby chcieć nakazać ranom, żeby przestały krwawić.
Sięgnął po szczotkę i mydło, po czym z zaciśniętymi zębami wyszorował skórę aż do czerwoności. Pragnął zmyć z siebie ślady dotyku, pocałunków i ukąszeń, sprawić, by nic już nie nakazywało mu myśleć o przeklętym Ślizgonie. Ale im dłużej tarł i mył własne ciało, tym bardziej docierał do niego fakt, że nie zmienia to niczego. Brud nie znajdował się na powierzchni skóry, lecz przeniknął dużo głębiej.
Jego palce były już całkiem pomarszczone od wilgoci, gdy wreszcie wyszedł z basenu. Wytarł się pospiesznie i otulił jednym z obszernych, puszystych płaszczy kąpielowych, których cały stosik leżał w jednej z nisz. Wahał się chwilę, zanim zerknął w lekko zaparowane lustro, wiszące nad marmurową umywalką.
Harry nie wiedział, czego ma się spodziewać po własnym odbiciu. Być może jawnych śladów dokonanego na nim gwałtu. Jego twarz była jednak wciąż ta sama. Blada skóra. Sterczące, czarne włosy, z których skapywała woda. Jedynie wyraz zielonych oczu wydał mu się całkowicie obcy. Nie był w stanie określić, co dokładnie go tak zmieniało.
Dźwięk otwieranych drzwi sprawił, że drgnął gwałtownie. Echo nagłego przestrachu pulsowało mu w żyłach nawet wtedy, gdy rozpoznał przybysza. Ginny.
Podeszła do niego szybkim krokiem. Przez moment w jej oczach migotała niepewność, ale chwilę później trzymała go już mocno w objęciach.
W pierwszym odruchu chciał ją odepchnąć, myśląc, że nie zniesie czyjegoś dotyku. Ale od ramion dziewczyny biła taka normalność i pociecha, że pozwolił jej na ten gest.
— Tak się cieszę, że jeszcze żyjesz — wyszeptała ledwo słyszalnie, a jej barki lekko zadrżały, gdy obejmowała go mocniej.
— Założę się, że zawdzięczam to tobie i Terry’emu — wymamrotał podobnie cicho, kładąc głowę na jej ramieniu i wdychając dobrze znany zapach jej ciała. Ile czasu minęło od chwili, gdy ich związek się rozsypał? Dwa lata? A może trzy? Ich miłość, w przeciwieństwie do przyjaźni, nie wytrzymała presji ciężkiej pracy w tym samym zespole.
Oderwała się od niego i spojrzała mu w twarz. W jej oczach lśniły łzy.
— Tak mi przykro, że to się stało. Wiele dałabym za to, żebyśmy mogli zjawić się tam wcześniej. — Kąciki ust Ginny zadrgały. Pojedyncza łza ześlizgnęła się z jej rzęs i spadła prosto na podłogę, omijając policzek. Zamknął oczy i odwrócił głowę. Wyglądało na to, że wszyscy już dawno wiedzieli, co go spotkało. Rozpacz torowała sobie bezlitośnie drogę z jego wnętrza, odbierając mu oddech. Nie chciał, żeby na to patrzyła. Kolana ugięły się pod nim i usiadł na brzegu basenu, ze wzrokiem wbitym w mętną wodę. Wyczuwał spojrzenie, które utkwiła w jego plecach. — To był Malfoy, prawda?
Gwałtowne przerażenie sprawiło, że poczuł się, jakby tonął. Głośno nabrał powietrza, czując, jak krew ucieka mu z twarzy. Przez chwilę nie był zdolny do niczego oprócz gapienia się na nią bez słowa. Sprawiała takie dziecinne, niewiarygodnie kruche wrażenie. Pozory jednak myliły. Jej iskrzące spojrzenie zdradzało chłodny i błyskotliwy umysł.
Oparł łokcie na podciągniętych w górę kolanach i zakrył głowę dłońmi. W gardle piekło go niemiłosiernie. Z najwyższym trudem powstrzymywał łzy. Nie chciał płakać.
— Skąd ci to przyszło do głowy? — wyrzucił z siebie z wysiłkiem. Jego głos był szorstki jak papier ścierny. Tak, jakby go od dawna go nie używał.
— To logiczny wniosek — odparła z cieniem sarkazmu. — Wyciągnięty po tym, jak Dumbledore ostatkiem sił przekonał Malfoya, żeby jednak nie wyskakiwał przez okno z wieży północnej.
Uniósł głowę, zaskoczony. Do tej pory ani raz nie pomyślał, jak mógłby się teraz czuć Draco Malfoy. Życzył sobie tylko jednego: by nigdy w życiu już go nie spotkać.
A jednak… Harry dokładnie pamiętał lęk w jego oczach, gdy zdecydował się go wybrać. Był pewien, że Draco nigdy wcześniej nie musiał używać przemocy wobec kogokolwiek. Ten wniosek w dziwny sposób go zabolał.
— Nie zrobił tego dobrowolnie. — Słowa kleiły mu się do warg. — To moja wina.
— Jak to, twoja? — Ginny spojrzała na niego autentycznie zaskoczonym wzrokiem.
Merlinie, dlaczego tak ciężko było mu sformułować kilka najprostszych zdań? W zdenerwowaniu przejechał językiem po wyschniętych ustach.
— Zmusili mnie, żebym sam zdecydował, kto ma… mnie zgwałcić — wydusił. — A ja wybrałem Malfoya.
Zarejestrował głęboki wstrząs, z którym Ginny przyjęła jego słowa. Chwiejąc się i wytrzeszczając oczy, cofnęła się o krok. Najwyraźniej dopiero teraz pojęła bezmiar jego cierpienia.
W tym momencie dotarło do niego, że pani Pomfrey miała rację. Ta świadomość zaparła mu dech w piersi. Wstyd i rozpacz skłębiły się w nim w puchnącą, grożącą nagłym wybuchem kulę. Wzrok Ginny wyraźnie dawał mu do zrozumienia, że nie chciała znać szczegółów. Nie przejął się tym. Sprowokowała tę rozmowę, więc teraz musiała ponieść konsekwencje.
— Ale ta decyzja wcale nie była najgorszym z tego wszystkiego. — Próbował zapanować nad głosem, zmagając się z jego drżeniem, co jednak spełzło na niczym. Żołądek walczył z nadpływającymi mdłościami, a wnętrzności zdawały się splatać ze sobą. — Porzygałbym się z pewnością, gdyby to był Dołohow albo Rookwood. Myślałem, że Malfoy to mniejsze zło. Choć miałem nadzieję, że… będzie… no, trochę delikatniejszy. — Boleśnie skrzywił twarz, ocierając frotowym rękawem płaszcza spocone czoło, po czym kontynuował, wbijając puste spojrzenie w przestrzeń łazienki: — Był całkowicie bezwzględny. Zapewne nie chciał, żeby któryś z nich… nabrał podejrzeń. — Przymknął oczy i złożył głowę na kolanach. Mówienie z zamkniętymi powiekami było łatwiejsze. — To nie gwałt był w tym wszystkim najgorszy. Owszem, upokorzył mnie. Zranił. Ale ból staje się czymś względnym, jeśli zaznało się kiedykolwiek Cruciatusa. — Z głębi fałd płaszcza kąpielowego wydobył się jego gorzki śmiech. — Chcieli mnie upokorzyć i udało im się to. Przyglądali się, jak Malfoy mnie gwałci. Słyszałem ich rechot i sprośne uwagi. Było mi trudno… to znieść. — Kierowany wewnętrznym przymusem, otworzył oczy i spojrzał na Ginny, bladą jak kreda i opartą plecami o marmurową umywalkę. Nie spuszczała z niego przerażonego, jakby zahipnotyzowanego wzroku. Wiedział, że wyczuwała grozę piekła, przez które był zmuszony przejść. Poczuł wilgoć na policzkach, choć nie pamiętał, żeby płakał. — Najgorszy był jego dotyk. Jego pocałunki. Język, krążący po mojej skórze. Przypominało mi to sposób, w jaki… ty mnie dotykałaś. Dawniej. — Przerwał, wstrzymując oddech. — Nie chciałem reagować. Starałem się. Ale nie udało mi się. On… to mnie podnieciło. I przez jedną przeklętą chwilę… chciałem go… pragnąłem Malfoya. — Głos odmówił mu posłuszeństwa, a słowa, które wydobywały się dalej z jego ust, brzmiały jak ochrypłe jęki. — Chcieli mnie złamać. Zobaczyć, jak pokonany i upodlony Harry Potter leży na ziemi. Nie wierzyłem, że może im się to udać. Nie tak łatwo. Ale się myliłem. — Zacisnął usta dłonią, żeby stłumić szloch. Nie było w nim już niczego oprócz pustki, ale wraz z płaczem dławienie w gardle nareszcie ustąpiło.
Cicho stąpając, podeszła do niego od tyłu. Poczuł, jak obejmują go zimne, roztrzęsione ręce. Mokry policzek przywarł do jego własnego. Żadne z nich nie wydało już ani jednego dźwięku.


Nie zawsze będzie padać
Niebo nie zawsze będzie zachmurzone
A choć noc zdaje się nie mieć końca
Nie zawsze będziesz wylewać łzy

(Jane Siberry, „It Can't Rain All The Time”)


Rozdział piąty


Zdaje ci się, że możesz wybaczyć mi gwałt, który ci zadałem.
A ja ci mówię, że mi nie wybaczysz.
Nie wtedy, gdy zrozumiesz, że każda chwila twego cierpienia sprawiła mi rozkosz.



— Panie Malfoy?
Dźwięk dobrze znanego głosu dotarł do jego uszu, nie odnajdując jednak do końca drogi w głąb świadomości. Draco zmusił się do oderwania spojrzenia od okna, za którym niebo pyszniło się bezchmurnym lazurem, i przeniósł je na starego, siwowłosego mężczyznę, zajmującego miejsce naprzeciwko.
Albus Dumbledore splótł palce opartych o blat biurka dłoni i patrzył na niego nieprzerwanie przenikliwymi oczami, których kolor był tak samo jaskrawy jak błękit za oknem.
— Nie wolno panu winić się za to, co się stało. Nie miał pan innego wyjścia. No chyba że wolał pan wybrać śmierć.
Żołądek Dracona skurczył się na samo brzemienie tych słów. Oparł czoło o dłoń, wspominając, jak kusząca była wczoraj otchłań widoczna ze szczytu wieży północnej.
— Może tak byłoby lepiej dla nas wszystkich. — W jego głosie pobrzmiewała czysta rezygnacja, której sam się przestraszył.
— Niech pan nie wygaduje bzdur — zrugał go Dumbledore ostro. Pochylił się do przodu i przyszpilił spojrzeniem.— To nie pomogłoby nikomu. Jak mielibyśmy wygrać tę wojnę, gdyby pan zdecydował się umrzeć?
W normalnych warunkach poczułby dumę, słysząc, że jest aż tak ważny dla powodzenia misji Zakonu. Ale teraz nic już nie było normalne. Postanowił potraktować wypowiedź dyrektora jako pytanie retoryczne.
— Voldemort nadal jest osłabiony po ostatniej bitwie — zaczął zmęczonym tonem. — Czy to nie korzystny moment, by zaatakować go ponownie?
— Możliwe, że Voldemort jest osłabiony. — Dumbledore powoli potrząsnął głową, nie odrywając od Dracona świdrującego spojrzenia. — Ale jego śmierciożercy nadal są zbyt silni. Sam miał pan okazję niedawno o tym przekonać.
Draco przymknął oczy w udręce. Pod jego powiekami ponownie zatańczyły wizje, o których najchętniej by zapomniał. Żądza we wzroku Dołohowa. Mięsista ręka Rookwooda na nagiej skórze Harry'ego. I każdy, najdrobniejszy detal jego własnego, okrutnego czynu. Mocno zagryzł wargi, pozwalając, by ból przywrócił go do rzeczywistości.
— Ilu z nich udało się uciec? — zapytał.
— Niestety większości — odparł dyrektor z cichym westchnieniem. — Na korzyść Tonks i jej grupy przemawiało wprawdzie zaskoczenie, ale tamci mieli przewagę liczebną. Dwóch śmierciożerców zginęło, pięciu zatrzymaliśmy. Wśród nich nie ma ani Dołohowa, ani Rookwooda — dodał, jakby odgadując myśli Dracona.
Draco opuścił wzrok.
— Co zamierza pan zrobić teraz? Jakie ma pan plany? Kiedy dostanę kolejne zadanie? — zapytał.
— Czas pana zadań jako szpiega dobiegł końca — odpowiedział łagodnie stary czarodziej po chwili zwłoki.
— Ale ja… — Draco gapił się na niego w zdumieniu. Tysiąc pytań naraz pchało mu się do głowy. — Dlaczego? — Mocno zacisnął palce na poręczy krzesła, czując narastające zdenerwowanie.
— Draco… — Głos Dumbledore’a brzmiał cierpliwie, jak u ojca próbującego przekonać uparte dziecko. — Oni nabrali wobec pana podejrzeń. Widzieli, jak przeniósł pan Harry’ego w bezpieczne miejsce, gdy tylko zaczął się atak. Zauważyli pana przerażenie. Gdybym wysłał pana z powrotem do tego gniazda węży, oznaczałoby to dla pana pewną śmierć. Zwolennicy Voldemorta nie okazują litości wobec zdrajców, o czym pan doskonale wie.
Draco zatrząsł się w duchu.
— Co się więc ze mną stanie? Mam zostać tu, w Hogwarcie?
— Nie — odrzekł Dumbledore rezolutnie. — Znam doskonałą kryjówkę, gdzie nikt nie będzie pana szukał. Tam będzie pan bezpieczny.
Sekundy przeciągały się w nieskończoność. Draco czuł, jak twarz zastyga mu w kamienną maskę. Coś w jego wnętrzu skurczyło się boleśnie.
— Nie wytrzymam tego — powiedział cicho lekko drżącym głosem. Słyszał w nim własną rozpacz, miał jednak nadzieję, że ucho Dumbledore’a jej nie wyłowi. — Nie mogę ukrywać się gdzieś miesiącami i bezczynnie czekać, aż coś się wydarzy. Zwariuję, gdy będę musiał siedzieć tam sam.
— To nie potrwa tak długo. — Wzrok Dumbledore’a był miękki i twardy zarazem. — Dokończymy naszego dzieła — dodał przejmującym szeptem. — Moment, w którym go pokonamy, jest niedaleki. Przepowiednia się wypełni. Na naszą korzyść.
Draco przezwyciężył suchość w gardle. Słowa dyrektora nie były w stanie wzbudzić w nim żadnych emocji, a już zupłenie nie przyniosły mu ulgi.
— Mam nadzieję, że przynajmniej nie obciąży pan zbytnio Harry’ego — powiedział, odsuwając krzesło i wstając powoli. Stara, drewniana podłoga zaskrzypiała pod jego stopami.
— Wszystko będzie dobrze. Rany się zagoją. — Znów to przenikliwe spojrzenie, które zdawało się rejestrować najmniejszy szczegół, nie zdradzając jednocześnie niczego. — Da pan sobie radę, Draco. Nawet, jeśli miałby pan to zrobić tylko dla Lucjusza.
Draco spróbował odegnać bolesne poczucie straty, które ogarniało go za każdym razem, gdy ktoś wspomniał imię jego ojca.
— Kiedy mam wyjechać? — zapytał głuchym tonem.
— Natychmiast. — Odpowiedź, która padła, została wypowiedziana głosem nie znoszącym najmniejszego sprzeciwu.


***


Tym razem nie potrzebowała Mapy Huncwotów, żeby odnaleźć Harry‘ego. Leżał tam, gdzie przywykł był już leżeć od kilku dni: na brzegu jeziora, z brzuchem przyciśniętym do ziemi, w cieniu starej wierzby płaczącej, której gałęzie kołysał łagodny, letni podmuch. Skwitował jej przybycie krótkim uniesieniem głowy. Jego rysy sprawiały wrażenie stwardniałych, a zielone oczy były nieprzeniknione niczym mętna toń jeziora.
Wolno opadła obok niego na trawę i w zamyśleniu skubnęła jedną z gęsto rosnących stokrotek.
— Kiedy zamierzasz wreszcie zacząć przychodzić na posiłki? — zapytała cicho, nie patrząc na niego. Martwiło ją, że nie chciał jeść. Całe jego zachowanie wprawiało ją zresztą w niepokój.
Harry parsknął niechętnie.
— Przynoszę sobie później coś z kuchni. Nie mogę znieść tych współczujących spojrzeń. Wydaje mi się, że najchętniej zaczęliby mnie wypytywać, czy mogę już w miarę bezboleśnie siedzieć. — Przekręcił się na plecy i ponuro zapatrzył w bezchmurne niebo.
Po raz pierwszy od ich dramatycznej rozmowy w łazience prefektów znów napomknął o gwałcie.
— Nikt nie będzie ci zadawał takich pytań — odparła spokojnie. — Doskonale o tym wiesz. I nie musisz bać się spotkania z Malfoyem. Wyjechał już parę dni temu.
— Skąd wiesz, że boję się go spotkać? — W głosie Harry’ego pobrzmiewało napięcie.
— Nie wiem — odpowiedziała pospiesznie. — Myślę tylko, że na twoim miejscu właśnie tego bym się obawiała.
Przez chwilę milczeli oboje. Ginny roztarła nerwowo zerwaną stokrotkę między palcami. Drobne fale lizały piasek na brzegu jeziora.
— My też jutro wyjedziemy — przerwała w końcu męczącą ciszę. — Pojutrze zacznie się nowy rok szkolny, aurorzy powinni opuścić Hogwart jeszcze przed jego rozpoczęciem.
— Och, świetnie — odrzekł z wyraźnie słyszalną nutką goryczy. — To bezczynne siedzenie zaczynało mi już i tak mocno działać na nerwy. Ucieszę się, gdy znów dadzą mi coś do roboty.
Ginny wykonała kilka głębokich oddechów. Niełatwo było jej wypowiedzieć następne słowa.
— Do Akademii Aurorów wrócę sama. Dumbledore uważa, że na razie nie jesteś w stanie dowodzić grupą.
Widziała, jak Harry sztywnieje. Zdumione, niedowierzające „Słucham?” było jedynym, co zdołał z siebie wydusić, zanim uniósł głowę. W jego oczach zabłysła złość, choć cała sylwetka nadal wyrażała opanowanie i spokój. Z biegiem lat nauczył się kontrolować wybuchy własnego gniewu.
— Harry… — rzekła błagalnie. — Spójrz na siebie. Nie ma ani sekundy, w której nie myślałbyś o… tamtej sprawie. Naprawdę zdaje ci się, że mógłbyś być teraz dobrym dowódcą? Naprawdę chcesz narazić Terry’ego i mnie na niebezpieczeństwo? — Harry milczał, wpatrując się w przestrzeń z mocno zaciśniętymi ustami. — Jakoś przeżyjesz te kilka tygodni poza Zakonem — dodała stanowczo. — A potem Dumbledore wezwie cię z powrotem.
— Dokąd zamierza mnie wysłać? — spytał głuchym tonem. — Do głównej kwatery Zakonu?
Ginny zawahała się w obawie przed jego reakcją.
— Prawie — odrzekła powoli. — Do dawnej kwatery głównej. Na Grimmauld Place 12.


***


Gdy następnego ranka Harry opadł na miękkie siedzenie w przedziale hogwarckiego ekspresu, czuł się zupełnie wyczerpany. Przez całą noc nie zmrużył oka, nie mogąc uporządkować wrażeń po kłótni z Dumbledore’em. Bronił się zaciekle przed decyzją starego czarodzieja, jednak ten pozostał nieprzejednany. Kierowało nim całkowite przekonanie, że dla Harry’ego jeszcze nie nadszedł czas powrotu do Akademii Aurorów. A w nowej kwaterze głównej przy Callander Square było zbyt ciasno, żeby zapewnić mu wygodne schronienie przez kilka tygodni.
Oparł czoło o chłodną szybę okna, obserwując, jak wieże Hogwartu powoli znikają za grzbietami gór. Dziwnym trafem nie czuł żalu. Dręczyła go jedynie obawa przed tym, co miało nadejść.
Od śmierci Syriusza przed ośmiu laty ani raz nie przekroczył progu rodzinnego domu Blacków. Dumbledore dość szybko postarał się o nową kwaterę dla Zakonu, nie chcąc narażać jego członków na uporczywe nawroty smutnych wspomnień. A teraz, wbrew wszystkiemu, Harry musiał tam zamieszkać.
Ginny, siedząca po przeciwnej stronie przedziału, zerkała na niego raz po raz zatroskanym wzrokiem, który starał się ignorować, jak tylko mógł. Nie miał ochoty z nią rozmawiać. Nie pozostało już nic do powiedzenia.
Zapadał zmrok, gdy pociąg dotarł do dworca Kings Cross. Nie mieli ze sobą sporego bagażu, nie zwrócili też niczyjej uwagi, przechodząc przez halę dworcową. Ginny zaczekała wraz z Harrym na przybycie Błędnego Rycerza.
— Niebawem się zobaczymy, obiecuję. Trzymaj się, Harry — powiedziała mu na pożegnanie, obejmując go mocno.
Pogłaskał ją po włosach i pocałował w policzek. A potem wsiadł do autobusu, opadł na siedzenie i machał tak długo, aż drobna sylwetka dziewczyny rozpłynęła się w ciemności.
Podróż do Grimmauld Place trwała zaledwie kilka minut. Dramatyczne próby Stana Shunpike’a, zmierzające do nawiązania ożywionej konwersacji, nie były w stanie zagłuszyć narastającego uczucia niepewności. A gdy stał już samotnie w ciemnej uliczce ze swoją niewielką walizką w ręku, podczas gdy oddalające się światła Błędnego Rycerza ginęły w mroku, panika zawładnęła nim bez reszty.
Stary, widoczny wyłącznie dla czarodziejów dom zdawał się emanować niewidzialną grozą, która ścięła mu dech w piersiach. Nie miał jednak innego wyboru niż przekroczyć jego próg. Nie mógł przecież nocować na ulicy.
Niepewnie wspiął się po zmurszałych schodach, prowadzących do wejścia. Czarne drzwi ze srebrną kołatką w kształcie węża otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej ręki, gdy tylko się do nich zbliżył. Zaczerpnął powietrza i wszedł do środka.
Przywitało go niepodziewane ciepło, mające swe źródło w olbrzymim, strzelającym ogniem kominku. Ani śladu dawnej wilgoci i stęchlizny. Rozwartymi ze zdumienia i ciekawości oczami rozejrzał się dokoła.
Nic, co znajdowało się w rozjaśnionym łagodnym blaskiem gazowych lamp holu wejściowym, nie przypominało już byłej atmosfery domu Blacków. Zniknęły krzywo zawieszone, poczerniałe ze starości portrety członków ich szlachetnego rodu. Podobny los spotkał kurz i pajęczyny. Ciężkie, ciemne meble zastąpiono nowszymi i jaśniejszymi. A gdy nadgorliwy, nisko pochylony skrzat domowy wyrwał Harry’emu z ręki płaszcz i walizkę, stało się jasne, że Stworek dawno już opuścił swoje włości. Harry spodziewał się, że wspomnienie Syriusza wytrąci go z równowagi, ale w tym domu nic już nie przywodziło go na myśl. Gdy kończył oględziny holu, drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nim z łoskotem.
Chociaż dom wyglądał bardziej zapraszająco niż za czasów jego ostatniej wizyty, Harry nie mógł pozbyć się nękającego go poczucia zagrożenia. Ostrożnie ruszył do przodu. Ale dopiero w chwili, gdy dotarł do starych schodów z bogato zdobioną poręczą, zrozumiał, skąd brał się jego niepokój.
U szczytu schodów pojawiła się trupio blada twarz młodego mężczyzny o blond włosach, najwyraźniej zwabionego do holu odgłosem zatrzaskujących się drzwi. Miał na sobie szlafrok z delikatnego jedwabiu. Z jego oczu wyzierała konsternacja i przerażenie.
Harry bezwiednie cofnął się o krok. Jego serce zatłukło się gwałtownym rytmem.
— Co… co ty tu robisz? — wyrzucił z siebie ochrypłym, żałośnie brzmiącym tonem. Zdawało mu się, że ziemia osuwa mu się spod stóp.
— Mógłbym spytać cię o to samo, Potter. — Draco Malfoy próbował zabrzmieć arogancko, ale zamiar ten został osłabiony przez wyraźne drżenie w jego głosie.
Harry nie miał pojęcia, co robić. Mózg odmówił mu współpracy, produkując jedną, jedyną myśl: Zwiewać!. Jednak gdy okręcił się na pięcie w zamiarze panicznej ucieczki, nie miał już którędy wyjść na zewnątrz. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą były drzwi, teraz widniała naga, gładka ściana…


Koniec rozdziału piątego



Kto kogo zgubił?
Ty siebie?
Ja siebie?
A może…
…może my nas?

(Falco, „Jeanny”)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz